Walerian Romanowski wyruszył w swoją ekstremalną wyprawę w niedzielę, 26 stycznia, z syberyjskiej wsi Ojmiakon. W planach miał pokonać nawet 1000 kilometrów na rowerze, docierając do Jakucji. Szybko okazało się, że w tych ekstremalnych warunkach nie sposób utrzymać takiego tempa jazdy. - Mieliśmy do dyspozycji pięć dób i chcieliśmy w ciągu tego czasu dojechać jak najdalej. W trakcie jazdy okazało się, że nie ma możliwości jechania takiego dystansu, jaki zaplanowaliśmy. Pokonałem prawie 400 kilometrów przez cztery doby. Podstawowy cel został osiągnięty - powiedział w rozmowie z RMF FM Walerian Romanowski. Wyprawa odbywała się w ekstremalnie trudnych warunkach. W ciągu dnia temperatura oscylowała wokół -40 stopni Celsjusza, a w nocy spadała nawet do -60 stopni. - Najniższa temperatura, jaką zarejestrowaliśmy w czasie tej podróży, to 64 stopnie na minusie - zaznaczył Romanowski. Jak podkreślił, największą trudność sprawiał sprzęt, który niejednokrotnie zawodził w tych ekstremalnych warunkach. - Nie byliśmy w stanie wyprodukować wystarczającej ilości wody poprzez ogrzanie ciałem. Okazuje się, że butelki z wodą włożone pod kurtkę zamarzały, to było zaskoczenie i problem. Sprzęt w tych warunkach też pracuje z trudnością. Trzeba było co chwilę zmieniać rowery, coś przy nich robić, żeby móc jechać dalej - stwierdził podróżnik. Na rowerze, ale też pieszo W wyprawie Romanowskiemu towarzyszył też Piotr Marczewski, instruktor survivalu, który w czasie kilku dni pokonał łącznie ponad 140 kilometrów pieszo. - Nie da się porównać tych dwóch aktywności fizycznych, bo każda ma swoje plusy i minusy. Droga miała trzy rodzaje powierzchni: czysty lód, delikatny śnieg i gruba warstwa śniegu. Do tej ostatniej sanie kleiły się bardzo mocno i ruch był bardzo spowolniony. Normalnie jestem w stanie przejść w ciągu godziny 4-5 kilometrów na godzinę, a ciągnąc sanie, moje tempo spadało do 2-2,5 kilometra - wspomniał Marczewski. - Wody było na tyle mało, że pierwsze dwa dni były bardzo ciężkie. Potem udało się tej wody więcej pozyskać - powiedział. W pierwszej części wyprawy, Marczewski wyruszył odpowiednio wcześniej niż Romanowski i był przez niego "goniony", udało mu się przejść z saniami samotnie 83 kilometry. W drugiej części samodzielnie z plecakiem pokonał 68 kilometrów. Wspaniała przyroda z dzikimi zwierzętami W czasie wyprawy podróżnicy mieli okazję z bliska obserwować dziką przyrodę Jakucji, która wywarła na nich duże wrażenie. - Olbrzymia liczba śladów zwierząt, to są dzikie zwierzęta, które są na miejscu, więc noc w lesie jest obarczona ryzykiem - powiedział Piotr Marczewski. - W pewnym momencie obudziło mnie w nocy dziwne parskanie, ale się okazało, że to były dzikie konie, które tam bytowały na łące. Niesamowite przeżycie. To nie są nasze polskie lasy, gdzie nie ma zwierząt, które by nie chciały nam zrobić krzywdy, to jest naprawdę dzika natura i nic wokół - stwierdził survivalowiec. "Musimy się podporządkować przyrodzie" Podsumowując wyprawę, podróżnicy stwierdzili, że to ekstremalne doświadczenie nauczyło ich przede wszystkim pokory. - Nauczyliśmy się tego, że natura tutaj rządzi i ona decyduje, a my musimy się podporządkować. Musimy być na tyle sprawni fizycznie i umysłowo, żeby się nie poddać. Należy do tego wszystkiego podchodzić z pokorą, bo jesteśmy tym słabszym ogniwem, aniżeli sama przyroda. Wiedzieliśmy, że jeżeli popełnimy jakiś błąd - to to się zemści - powiedział Romanowski. Marczewski dodał, że w takich warunkach trzeba cały czas zachować kontrolę nad sprzętem i własnym ciałem. - Nie wszystko działa tak, jak sobie to zaplanowaliśmy i uważam, że jedną z najlepszych nauk, jaką wyciągnąłem tutaj, to nie stracić kontroli, cały czas myśleć, kombinować i wymyślać nowe rozwiązania, bo problemy z biegiem czasu narastają, więc głowa musi pracować na tyle, żeby nie utracić kontroli. Wyszliśmy z tego cało i to jest najważniejsze - podsumował Marczewski. Cała ekipa, która brała udział w wyprawie, jest już w Jakucku i odpoczywa. 8 lutego planują wrócić do Polski. Arkadiusz Grochot Czytaj na stronie RMF24.pl