Kate Andersen Brower na potrzeby "Rezydencji" rozmawiała z ponad 50 byłymi pracownikami Białego Domu. Wielu z nich pracowało tam już za prezydentury Johna F. Kennedy’ego. My jednak, rozmawiając z pisarką, skupiliśmy się na jednej tylko parze prezydenckiej - Billu i Hillary Clintonach. Już niedługo małżeństwo może ponownie wprowadzić się do Białego Domu, choć w trochę innym układzie: tym razem to Hillary ma być prezydentem a Bill pierwszym dżentelmenem. O ile oczywiście ich planów nie pokrzyżują państwo Trumpowie. Michał Michalak, Interia: Po rozmowach z tyloma kamerdynerami, pokojówkami, lokajami, kucharzami, odźwiernymi i innymi osobami zatrudnionymi w Białym Domu - czy wyłania się z tego konkretny obraz, jakimi ludźmi są Bill i Hillary Clintonowie? Kate Andersen Brower: - Myślę, że są dość skomplikowani. Prezydent Bill Clinton był człowiekiem zdezorganizowanym. Jest niezwykle inteligentny, ma magnetyczną osobowość, ale z tego co opowiadali mi pracownicy Białego Domu, nie trzymał się kalendarza i chodził spać bardzo późno. Jego prezydentura była dla Białego Domu okresem wielkiego chaosu. - Hillary z kolei była bardziej zdyscyplinowana i pracowita. Służba wiedziała, czego może się po niej spodziewać, czego nie można było powiedzieć o prezydencie Clintonie. - Powiedziano mi jednak, że z Clintonami jako małżeństwem pracowało się ciężko, ponieważ często sami nie wiedzieli, czego chcieli i zmieniali ciągle zdanie. Później doszły do tego skandale, skandal z Monicą Lewinsky, przez co atmosfera w Białym Domu była bardzo nieprzyjemna. W pani książce rzeczywiście te lata wydają się pełne napięć. Czy romans z Monicą Lewinsky był głównym źródłem tych napięć? - Wymieniłabym również ambicję Hillary Clinton, by brać udział w życiu politycznym, w podejmowaniu kluczowych decyzji. Nie wszyscy w Białym Domu ją w tym wspierali. Nie spotkało się to również z ciepłym odbiorem opinii publicznej; wielu Amerykanów uważało, że pierwsza dama nie powinna się "wtrącać". To przecież ona wzięła na siebie zadanie zreformowania służby zdrowia - ostatecznie jej się to nie udało. Clintonowie mieli zupełnie inne podejście do prezydentury, uważali siebie za drużynę, czego Bill Clinton nie ukrywał. Mandat Hillary nie pochodził jednak z wyborów, tylko z bycia żoną Billa Clintona. Z tego powodu Hillary nie była w stanie uzyskać tyle władzy, ile pragnęła. Jak więc odbierali ją pracownicy Białego Domu? - Główna ochmistrzyni Christine Limerick powiedziała mi, że kobiety w Białym Domu sympatyzowały z Hillary Clinton, twierdziła, że pokojówki bardzo ją lubiły. Mężczyźni z kolei czuli się przez nią przytłoczeni, uważali ją za kobietę zimną i wyrachowaną. Usłyszałam wiele kontrastujących ze sobą historii. Odźwierny opowiedział mi, że kiedy zachorował, Hillary dopilnowała, by trafił do jak najlepszej sali w szpitalu, a później dzwoniła do niego, by zapytać, jak się czuje. Ta ciepła strona Hillary Clinton jest mniej znana opinii publicznej. To bardzo skomplikowana osoba. W zależności od tego, z kim rozmawiasz, możesz usłyszeć zupełnie co innego. Zdarzały się sytuacje, gdy Hillary Clinton podnosiła głos na służbę. Były to incydenty czy taki był jej styl? - Myślę, że z powodu skandali przechodziła przez trudny okres. W takiej sytuacji człowiek staje się bardziej skłonny do tego typu wybuchów gniewu. Doświadczyła publicznego upokorzenia na skalę wcześniej nieznaną w amerykańskiej polityce. I wtedy, owszem, bywała nieprzyjemna dla służby. Clintonowie w odniesieniu do służby popadali czasem w paranoję. Czy wynika to z faktu, że byli pierwszymi od 12 lat demokratami w Białym Domu? - Z pewnością. Jeden z pracowników został zwolniony tylko za to, że odebrał telefon od Barbary Bush. To zresztą zupełnie kuriozalna historia. Barbara pisała wspomnienia i w pewnym momencie straciła kilka stron. Spanikowana zadzwoniła więc do eksperta, którego znała w Białym Domu. Gdy dowiedziała się o tym Hillary Clinton, mężczyzna został zwolniony. To miało dewastujący wpływ na jego życie. Ale ma pan rację - Clintonowie obawiali się, że służba będzie plotkować z republikanami na ich temat. Do tego stopnia, że całkowicie zmienili system połączeń telefonicznych w Białym Domu - tak bardzo obawiali się podsłuchiwania. W "Rezydencji" znajdziemy fragmenty sugerujące, że Hillary Clinton mogła być agresywna w stosunku do swojego męża - miała rzucać w niego książkami, lampą... Czy to małżeństwo ma również swoją toksyczną stronę? - To z pewnością nie jest małżeństwo z bajki. Bill Clinton wielokrotnie dopuszczał się zdrady, no i naraził żonę na publiczne upokorzenie. Łatwo więc sobie wyobrazić, że nie jest to idealne małżeństwo. Ale z drugiej strony mówimy o pewnym partnerstwie. Każde z nich na tym skorzystało. Ona może za chwilę zostać prezydentem, a on mógł liczyć na jej pomoc przez te wszystkie lata. To silna para dwojga niezwykle ambitnych ludzi. Razem są w stanie osiągnąć więcej niż osobno. Nie powiedziałabym, że Hillary była skłonna do przemocy. Raczej reagowała tak, jak wiele kobiet by zareagowało na jej miejscu. Mówi pani o nich jako takiej "power couple". A czy jest między nimi bliskość, ciepło? Czy już tylko polityka? - Służba opowiadała mi np. jak przyłapywała Obamów na czułościach, na wspólnym tańcu. O Clintonach takich historii nie słyszałam. Przede wszystkim dlatego, że obsesyjnie pracują i obsesyjnie strzegą swojej prywatności. I może dlatego służba nie widziała tej strony ich małżeństwa. Wierzę, że ona istnieje, ale nie znam żadnej historii, która by to ilustrowała. Chelsea Clinton została sportretowana jako bardzo skromna i miła nastolatka. Ale w pewnym momencie nazywa agenta Secret Service "psem", co jest dość szokujące. Czy jej uwaga rzeczywiście miała znieważyć tego człowieka czy może to jakiś wewnętrzny żart, o którym nie wiem? - Chelsea nie sądziła, że on ją usłyszy. Rozmawiała przez telefon ze swoją przyjaciółką i wtedy go tak nazwała. Nie zrobiła tego, by go zranić, jednak chwilę później, gdy zareagował na tę zniewagę, oznajmiła: "Ale tak przecież nazywają cię moi rodzice". Nie jest tajemnicą, że Clintonowie nie przepadali za Secret Service. Szczególnie po aferze Troopergate, kiedy wyszły na jaw zdrady Billa. Clintonowie byli więc bardzo podejrzliwi. Nie sądzę, by Chelsea chciała go obrazić, ale na pewno nie lubiła być śledzona. Trzeba postawić się na ich miejscu - nie mogli zrobić nawet kroku bez obecności agentów. Myślę, że to bardzo frustrujące. Dlatego mówi się, że Biały Dom jest jak złota klatka. Clintonowie często spotykali się w Białym Domu ze swoimi sponsorami. Przyjmowali ich nie tylko w Zachodnim Skrzydle, ale także m.in. w Sypialni Lincolna, co nie podobało się służbie. Czy tego typu spotkania są czymś normalnym jeśli chodzi o prezydenckie pary czy też aktywność Clintonów była w jakiś sposób nadzwyczajna? - To była nadzwyczajna sytuacja. Clintonowie właściwie sprzedawali sponsorom możliwość spędzenia nocy w Sypialni Lincolna. Gdy sprawa wyszła na jaw, prasa nie zostawiła na Clintonach suchej nitki. Żaden inny prezydent tego nie robił, a już na pewno nie po aferze z udziałem Clintonów. Można powiedzieć, że kupczyli swoją władzą. Hillary tłumaczyła, że zawsze była zafascynowana historią Białego Domu i chciała tylko pokazać rezydencję przyjaciołom. Ale odebrano to jako brak szacunku dla sprawowanego urzędu. Zrobili z tego atrakcję turystyczną dla swoich sponsorów, a to jednak święte miejsce amerykańskiej historii. Przyjmowali czek i pozwalali przespać się w Sypialni Lincolna. Zostało to odebrane wprost fatalnie. Istnieje duża szansa, że po 15 latach Clintonowie znów wprowadzą się do Białego Domu. Czy wciąż są tymi samymi ludźmi - z wszystkimi wadami i zaletami - co wtedy? - Kiedy Bill Clinton poznał Hillary Rodham, to ona była bardziej rozpoznawalna od niego. To ona znalazła się w magazynie "Time" po swojej przemowie w Wellesley College, która odbiła się szerokim echem. Związanie się z mającą status celebrytki Hillary było dla Billa swego rodzaju awansem, ważnym szczeblem kariery. Później dynamika władzy, wpływów zmieniła się na jego korzyść, a teraz wszystko wróciło do Hillary. W tym sensie znów stali się ludźmi, którymi byli, gdy brali ślub w 1975 roku.