Z polskiej perspektywy Białoruś składa się z trzech części: pierwsza część to prozachodnia opozycja, która mówi po białorusku, nawiązuje do tradycji Wielkiego Księstwa i Rzeczpospolitej i chce ciągnąć kraj na Zachód; druga część to prezydent Łukaszenka, kołchozowy tyran; trzecia część to nieokreślona, szara "ruska" masa. Otóż, "masa" ta nie jest ani szara, ani nieokreślona. Jest, owszem, "ruska", ale nie w znaczeniu "rosyjska". Przestrzeń poradziecka jak przestrzeń arabska Na Białorusi istnieje całkiem mocna lokalna tożsamość. Tyle że nie jest to taka tożsamość, jakiej życzyłaby sobie opozycja. Tożsamość współczesnych Białorusinów to nie jest tożsamość "wielkoksiążęca", "rzeczpospolita" czy choćby "książęco-połocka". To nowa tożsamość, licząca niecałe 20 lat, ale już silna. Podbudowywana jest, owszem, białoruską historią, ale to tylko podbudówka. Ta tożsamość bowiem nie zrodziła się na Kostusiu Kalinowskim/Kalinauskim czy Franciszku Skarynie. Ta tożsamość zrodziła się na Aleksandrze Łukaszence i jego małej białoruskiej stabilizacji. Ta tożsamość zrodziła się w wyczyszczonym i odmalowanym po wierzchu grubą warstwą farby ZSRR de luxe. Filarami tej tożsamości są: rzeczywistość polityczna, w której żyją Białorusini, i rzeczona mała stabilizacja. Co do rzeczywistości politycznej - zadziałał ten sam mechanizm, który zadziałał np. w krajach arabskich: mieszkańcy najnormalniej w świecie zaczynają identyfikować się z państwem, w którym żyją, z jego instytucjami, z jego symbolami. W krajach arabskich było podobnie: który z Arabów zastanawiał się przed epoką kolonialną czy jest Marokańczykiem, Algierczykiem czy Tunezyjczykiem? Białorusini nigdy nie żyli w lepszej rzeczywistości niż ta, w której żyją obecnie Białorusini tym chętniej identyfikują się ze swoją rzeczywistością, im bardziej ta rzeczywistość jest dla nich atrakcyjna. A jest atrakcyjna. Żyją w kraju, w którym pensje i emerytury są, jakie są, ale są pewne. Żyją w kraju, w którym lepiej nie narzekać na władzę - ale oni nie bardzo mają ochotę narzekać: zachodnie standardy to dla nich abstrakcja, w Sojuzie i tak wolno było mniej, a poza tym i tak przy wódce u sąsiada można powiedzieć, co się chce. Łukaszenka to cyniczny i coraz bardziej sparanoizowany dyktator - ale jednak nie Stalin, a sąsiad nie doniesie... I wreszcie: żyją w kraju, który estetycznie jest w miarę do przyjęcia. Po dekadach chlupania w radzieckim błocku, wegetowania pomiędzy obskurnymi murami, w warunkach urągających człowieczeństwu, w apokaliptycznym, rozwłóczonym demoludowym krajobrazie - ten potiomkinowski kraj, pomalowany po lakierze, ale jednak pomalowany, ogarnięty - jest najlepszym i najbardziej "kulturnym" miejscem, w jakim kiedykolwiek żyli. Do tego dochodzi poczucie szerszej, wschodniosłowiańskiej czy wręcz "ruskiej" wspólnoty. Tożsamość prawosławnych ruskich ludów była bowiem podobna do tożsamości arabskich krajów islamu (co zauważył m.in. ukraiński historyk Jarosław Hrycak): można było przez nie podróżować w ramach językowego i tożsamościowego kontinuum - dialekty zmieniały się stopniowo i nieznacznie, a wyznacznikiem tożsamości było prawosławie, tak samo jak w świecie mahometańskim był nim islam. Ziemie obecnej Białorusi były częścią tego kontinuum. Później przyszła Litwa, później - Rzeczpospolita, a za czasów carskich i radzieckich kraj zaabsorbował rosyjską kulturę i traktował ją jak swoją, była to bowiem kultura wysoka, atrakcyjna. "Neobiałorusini" Teraz, w państwie Łukaszenki, Białoruś buduje swoją tożsamość na nowo. Ta tożsamość nazywa się "białoruską", ale kto wie, czy nie powinniśmy jej nazywać tożsamością "neobiałoruską", bo jej ciągłość była - tak naprawdę - przerwana. A my? My tej tożsamości po prostu nie widzimy. Ci "neo-Białorusini" to dla nas czarna dziura. Nie znamy ich. Nie mamy o nich pojęcia. Sami wyobraziliśmy sobie "Białorusinów idealnych" Jedyni "legalni" Białorusini to dla nas narodowi opozycjoniści, którzy we własnej ojczyźnie są ostracyzowani. Wydaje nam się, że to jedyni przedstawiciele białoruskiego narodu, bo idealnie odpowiadają naszemu wyobrażeniu tego, jak w ogóle powinien wyglądać naród - a nacjonalizm to przecież rzecz zachodnia. A poza tym idealnie pasują do naszego "rzeczpospolitego" postrzegania obywatela Wielkiego Księstwa. Po prostu: są nasi, swoi. I przez to, że mamy "swoich" Białorusinów, kompletnie nie dostrzegamy tych pozostałych. Mimo że to właśnie oni tworzą zdecydowaną większość narodu białoruskiego. Na Białorusi istnieją więc - można tak powiedzieć - dwa narody. Ale my widzimy tylko jeden - ten ciemiężony przez Łukaszenkę. I słusznie, że go widzimy, dobrze, że go wspieramy. Ale my, demokraci - ignorujemy "główny" białoruski naród. Nie widzimy go. Nie znamy go. Jego opinie, odruchy i sposób myślenia są dla nas tak zrozumiałe i znane, jak obyczaje ludów Syberii. Łukaszenka jest członkiem tego narodu i - kto wie - być może to z tego właśnie powodu po wyborach w 2010 roku wyłożyliśmy się jak dłudzy, nie potrafiąc przewidzieć jego słynnych powyborczych represji wobec opozycji. Nie byliśmy w stanie, bo my "ich", Białorusinów, nie znamy. Nie pytamy nigdy o nic politologów z Homla, nie interesuje nas zdanie rosyjskojęzycznych, nieopozycyjnych białoruskich intelektualistów. Panie, panowie! Obok nas żyje naród, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Nie musimy popierać jego aspiracji, ale - przecież - zauważajmy go! Ziemowit Szczerek