"Niepolityczna" wizyta Dalajlamy na Tajwanie
Dalajlama odwiedził Tajwan oraz tereny zniszczone przez tajfun Morakot. Z założenia duchowa i apolityczna wizyta w żaden sposób nie mogła za taką być odebrana. Przywódca nieuznawanego przez Chińską Republikę Ludową Tybetu przyjechał bowiem na Tajwan, z którym owa republika ciągle ma napięte stosunki.
Trudno uznać, że Dalajlama oraz zapraszający go goście mieli wyłącznie na uwadze sprawy duchowe i troskę o ofiary tajfunu. Już przed wizytą można było spodziewać się, że Chinom się ona nie spodoba. Można nawet przypuszczać, że był to nawet cel zaproszenia Dalajlamy. Zaproszenie wystosowało, bowiem siedmiu przedstawicieli tajwańskich gmin, którzy mają ścisłe powiązania z tamtejszą Demokratyczną Partią Postępu obecnie będącą w opozycji. DPD nie podoba się zacieśnianie stosunków z Chinami przez obecnego prezydenta Tajwanu Ma Ying-jeou i rządzącej partii Kuomintang. Dlatego też zaproszenie na Tajwan znienawidzonego przez Chiny duchowego przywódcy Tybetańczyków jest idealnym posunięciem, dzięki któremu można równocześnie osłabić rząd oraz zdenerwować władze Chin.
Dalajlama wciąż czeka na "zielone światło"
Aczkolwiek polityczne akcenty tej wizyty nie są jedynie zasługą tajwańskiej opozycji. Sam Dalajlama, po tym jak już odwiedził zniszczone przez Marakot tereny, gdzie rozmawiał oraz pocieszał ofiary, nie zapomniał wspomnieć, iż zależy mu na polepszeniu stosunków z Chinami i że zarówno on, jak i jego emigracyjny rząd są gotowi do rozmów. Czekają jedynie na "zielone światło" - jak powiedział agencji Reuters - ze strony władz chińskich.
Niechciana wizyta
Choć wizyta nie była najszczęśliwszym wydarzeniem dla Prezydenta Ma, niewiele mógł zrobić aby do niej nie dopuścić. Ostatnio, opinia publiczna nie ma o nim zbyt dobrego zdania. Powodem jest wspomniany już tajfun Marakot, a szczególnie wolne i mało skutecznie działania tajwańskich władz w celu naprawy jego skutków. Żywioł, który pochłonął setki ofiar w efekcie zabrał prezydentowi sporo poparcia, które obecnie sięga zaledwie 20 proc.. Gdyby teraz Ma Ying-jeo zablokował wizytę tybetańskiego przywódcy straciłby kolejne procenty, bowiem Tajwan to nie tylko schronienie dla wielu tybetańskich uchodźców, ale także spora część rodzimej ludności to wyznawcy buddyzmu. Prezydent musiał zatem przełknąć ten cios od opozycji i liczyć na to, że władze Chin nie uznają tego za manifestację Tajwanu.
Chiny grożą konsekwencjami
Chińska Republika Ludowa nie zrezygnowała jednak z okazji by wypowiedzieć się na temat zaproszenia takiego gościa. Chińskie biuro ds. Tajwanu oświadczyło, że ich kraj stanowczo sprzeciwia się takiej wizycie na Tajwanie, który uważa za swoje terytorium. Rząd w Pekinie poinformował również, że umowy handlowe z Tajwanem, na kwotę blisko 1, 5 miliarda dolarów, mogą zostać cofnięte. Podobnie zresztą jak wizy dla tajwańskich biznesmenów oraz polityków.
Bliżej do Chin Czu USA?
Dla Tajwanu, przez Chiny nazywanego Republiką Chińską, byłby to spory cios, bowiem jest on gospodarczo mocno związany z CHRL, a współpraca ta przynosi mu pokaźne dochody. Dodatkowo politykę z Chinami mocno utrudnia kontakt z największym sojusznikiem Tajwanu, Stanami Zjednoczonymi, które rok temu podpisały z nim kontrakt na dostawę broni o wartości 6,5 miliarda dolarów. W takiej sytuacji można mówić o swoistego rodzaju "polityce środka", lecz nikt, nawet Tajwan, nie jest w stanie być jednocześnie przyjacielem USA i komunistycznych Chin.
Echa wizyty
Jutro Dalajlama kończy swoją 6-dniową wizytę na Tajwanie. Jednak jej echa pewnie jeszcze długo będą dźwięczeć zarówno w głowach władz Chińskiej Republiki Ludowej, Tajwanu, jak i samego Dalajlamy, który zapewne jeszcze nie raz, przy okazji jakiejś duchowej podróży, przypomni o swojej gotowości do rozmów o Tybecie.
Bartek Zdunek