Z dwukrotnym wicemistrzem olimpijskim sztangistą Szymonem Kołeckim rozmawiamy o jego niecodziennym sukcesie i sportowych planach na przyszłość. Był Pan zaskoczony zwycięstwem w teście historycznym? - Najbardziej byłem zaskoczony w połowie testu, gdy prowadząca program powiedziała, że to ja przewodzę stawce. Potem już zdążyłem się oswoić z myślą, że mogę zająć niezłe miejsce. Nie spodziewałem się jednak ze wygram cały test. Siedział pan przy stoliku z Januszem Rewińskim, Krzysztofem Rakiem i Antonim Macierewiczem. Współpracowaliście podczas rozwiązywania testu? - Oczywiście. Interesuję się historią, staram się czytać książki historyczne, ale to za mało żeby wygrać konkurs wiedzy historycznej z takimi przeciwnikami, którzy byli tego dnia w studiu telewizyjnym. Ten test był zabawą, mającą na celu promocję historii. I my się bawiliśmy, odpowiadając na niektóre pytania wspólnie. W studiu powiedział Pan, że jeśli będzie pierwszy wśród sportowców, to w najbliższych wyborach odda głos na siedzącego obok Antoniego Macierewicza. Zrobi Pan to? - Ja zawsze wywiązuję się z obietnic. Kilka dni przed udziałem w "Wielkim teście historycznym" poddał się Pan zabiegowi artroskopii. Kiedy wróci Pan do treningów z pełnym obciążeniem? - Szczerze mówiąc, nie wiem. Nawet gdybym był zupełnie zdrowy, to żeby wrócić do normalnych treningów potrzebowałbym trzech, czterech miesięcy. To minimum niezbędne do odbudowania formy. Pierwsze treningi rozpocznę pewnie gdzieś za dwa miesiące, a jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, to w optymalnej dyspozycji powinienem być za pół roku. Ma Pan już jakieś plany sportowe? - Najbliższych planów nie mam. Najważniejsza jest dla mnie teraz rehabilitacja i na niej się skupiam. Ale niewątpliwe celem na przyszły rok są mistrzostwa świata, które odbędą się w listopadzie w Korei. To są w tej chwili dla mnie najważniejsze zawody. Nawet jeśliby się okazało, że jedyne, w których wystartuję w 2009 roku. Jest Pan dwukrotnym srebrnym medalistą olimpijskim. Do kolejnych igrzysk pozostały cztery lata. Myśli Pan jeszcze o tym żeby w Londynie powalczyć o złoto? - Oczywiście. Czas szybko leci. Nawet nie zdążymy się obejrzeć, jak będziemy oglądali ceremonię otwarcia następnej olimpiady. Przed igrzyskami w Pekinie zgolił Pan głowę na łyso w geście solidarności z tybetańskimi mnichami. Nie bał się Pan konsekwencji? - To nie byłyby dla mnie aż tak wielkie konsekwencje. Sport jest bardzo ważny w moim życiu, ale są rzeczy ważniejsze. Mimo że igrzyska olimpijskie są dla mnie najistotniejszą imprezą sportową, wspieranie ludzi, którym dzieje się krzywda ma dla mnie większe znaczenie niż medale. Wiele osób bardzo pozytywnie odbiera Pana postawę. Doszło nawet do tego, że psycholog kadry skoczków narciarskich, chcąc ich zmotywować do wytężonej pracy, pokazywał im film z historią Pana kariery. - Jestem jeszcze bardziej zaskoczony niż w przypadku zwycięstwa w teście historycznym. Nie sądziłem, że mogę być takim przykładem dla innych sportowców. Nie mnie oceniać czy powinienem być w taki sposób przedstawiany, ale skoro ktoś uznał, że tak, to jestem bardzo wdzięczny, dumny i szczęśliwy. Wielu kibiców zastanawia się co czuje zawodnik, kiedy trzyma sztangę w górze? - Na początku w ogóle się nie myśli, bo przy tak wielkich ciężarach reakcje są automatyczne, a niektóre odruchy bezwarunkowe. Wielki wysiłek sprawia, że czasem niektórych rzeczy z podnoszenia nawet nie pamiętam. Później muszę się zastanawiać, co się w którym momencie działo. Myśl, że jest już po wszystkim, że poszło dobrze, dociera do człowieka dopiero po skończonym podejściu. Wtedy też pojawia się uczucie wszechogarniającej ulgi. Ma Pan już pomysł co robić po zakończeniu kariery? Może pójdzie Pan w ślady Mariusza Pudzianowskiego i wystartuje w zawodach Strong Man? - Na pewno nie. Mam nadzieję, że po zakończeniu kariery nie będę musiał już zawodowo dźwigać dużych ciężarów. Chce wieść spokojne życie. Rafał Skórski, redakcja.warszawa.echomiasta.pl