Za kolczastym drutem
Kiedy przekraczamy strzeżoną bramę obozu Zaatari, kilkaset metrów dalej, w poradni dla uchodźczyń, na świat przychodzi kolejny noworodek. To 8856. dziecko, które od momentu narodzin wychowa się w blaszanych kontenerach i obozowej rzeczywistości. Jego dzieciństwa będzie strzegł kolczasty drut.
Pierwsza rodzina syryjskich uchodźców przybyła do Jordanii 15 marca 2011 roku. Był to tzw. Dzień Gniewu, podczas którego na ulice Syrii wyszło tysiące protestujących. Kiedy jedni brali udział w antyrządowych powstaniach przeciwko prezydentowi Baszarowi el-Asadowi, inni szukali schronienia dla siebie i swoich dzieci - bezpiecznej przystani, która pozwoliłaby im przeżyć narastający konflikt. Nikt nawet nie pomyślał, że koszmar wojny będzie trwał siedem długich lat. A końca wciąż nie widać.
"Wszyscy tu płakaliśmy"
Dziś jedna na 14 osób żyjących w Jordanii to syryjski uchodźca. Kraj, który liczy około 9,5 mln mieszkańców, przyjął do siebie już 1,2 mln osób uciekających z Syrii, ale status uchodźcy otrzymała nieco ponad połowa z nich - 655 tys. ludzi.
Co piąty syryjski uchodźca mieszka w Jordanii w jednym z trzech obozów: Zaatari, Al-Azrak albo Emirati Jordanian Camp. Zaatari jest dziś czwartym, największym "miastem" w kraju.
Obóz Zaatari powstał w lipcu 2012 roku. Leży zaledwie dziesięć kilometrów od granicy z Syrią; uchodźcy mogą zobaczyć swoją ojczyznę pogrążoną w wojnie na horyzoncie.
Kiedy dr Yaroup Ajlouni, prezes Jordan Health Aid Society (JHAS), oprowadza nas po obozie, wypowiada znamienne słowa.
- Wszyscy tu płakaliśmy, gdy pierwsi Syryjczycy zaczęli przekraczać granicę. Nikt w tym regionie nigdy nawet nie myślał, że Syrię dotknie taka tragedia. To kraj, który zawsze pokojowo rozwiązywał wewnętrzne problemy, jak jedna wielka syryjska rodzina. I nagle tysiące ludzi zaczęło uciekać - wspomina 2011 rok, a po chwili ciszy dodaje: - To nie jest medialny wymysł. To prawdziwa historia. Ci ludzie nie są szaleni, by uciekać przed niczym. Uciekają przed wojną.
Miasto uchodźców
Jeszcze sześć lat temu była tu tylko pustynia. Potem Zaatari stało się skupiskiem nędznych namiotów, na które żar lał się z nieba. Bez energii i dostępu do bieżącej wody uchodźcy walczyli choć o namiastkę dawnego życia.
Zagraniczne media szybko okrzyknęły Zaatari "najbardziej depresyjnym miastem świata". Rozciągające się tak daleko, jak tylko sięgają oczy, stało się idealnym miejscem dla gangów, zastraszania, wymuszeń. Sfrustrowani uchodźcy wywoływali protesty. Za wrogów uważali nawet pracowników pomocowych.
W ciągu sześciu lat Zaatari rozrosło się tak bardzo, że jordańskie władze nie przyjmują do niego kolejnych uchodźców. W miejsce namiotów postawiono szeregi kontenerów z falistej blachy. Jedne białe z logo UNHCR (Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców), na innych wschodzi namalowane sprayem słońcem albo zieleni się trawa. Graffiti na blaszanych barakach to jedyne kolorowe elementy w Zaatari. Reszta to błotniste drogi, kłęby pyłu i sterty gruzu.
Dziś mieszka tu około 80 tys. Syryjczyków. Połowa z nich to dzieci. Choć obóz przypomina miasto, żaden maluch nie nazywa go domem.
8856. dziecko
Kiedy przekraczamy strzeżoną bramę obozu Zaatari, najpierw udajemy się do centrum zdrowia prowadzonego przez UNHCR i organizacje pomocowe, gdzie uchodźcom udzielana jest podstawowa opieka medyczna. Otrzymują opatrunki, lekarstwa, zastrzyki; wykonywane są tu badania krwi czy USG.
Kilkaset metrów dalej znajduje się poradnia dla ciężarnych uchodźczyń. Przy wejściu postawiono specjalną, elektroniczną tablicę, na której odnotowywane są każde narodziny dziecka w obozie. Licznik przeskakuje średnio 80 razy na tydzień.
Gdy jedna z pielęgniarek opowiada nam o przychodni, na świat przychodzi właśnie kolejny noworodek. Za drzwiami słychać jego pierwszy krzyk. To 8856. dziecko, które wychowa się w blaszanych kontenerach i obozowej rzeczywistości. Jego dzieciństwa będzie strzegł kolczasty drut.
Zakupy na Champs-Élysées
Zaatari stał się obozem zupełnie innym od wszystkich. Podzielony na 12 dzielnic, z równomiernie wyznaczonymi ulicami i oświetlającymi je latarniami. Uchodźcy mają dostęp do bieżącej wody, dzięki zbiornikom poustawianym wzdłuż dróg. Na każdą osobę przypada 35 litrów dziennie. To jak trzyminutowy prysznic.
Zakupy robi się na zatłoczonej ulicy żartobliwie nazwanej Champs-Élysées (Pola Elizejskie). W pootwieranych biznesach dostaniesz wszystko: od kurczaków, kebabów i falafeli, aż po suknie ślubne.
Ludzie nie mają tu samochodów. Podstawowym środkiem komunikacji stał się rower. Tysiące jednośladów przekazał Syryjczykom holenderski rząd. Dzięki nim nie trzeba już iść pieszo na zakupy. Wystarczy kilkanaście minut pedałowania. Czasem trochę dłużej, kiedy koła grzęzną w rdzawej bryi. Wystarczy przecież, by w Zaatari spadł deszcz, a ziemia natychmiast zamienia się w błoto, które grubymi warstwami oblepia spodnie i buty. Cięższe przedmioty ładuje się na wozy zaprzęgnięte w konie albo osły.
Poza sklepami spożywczymi, na Polach Elizejskich są też mini kawiarnie, w których mężczyźni palą szisze, cukiernie, fryzjer, golibroda, stragany z tysiącami par butów w różnych kolorach, pościelą, przyprawami. Jest też wypożyczalnia sukien ślubnych, perfumeria, warsztat rowerowy.
Nieco dalej meczety i kilka wielkich supermarketów. Za produkty nie trzeba w nich płacić gotówką ani kartą. Przy kasie specjalne urządzenie skanuje dane biometryczne z siatkówki oka. Każdy uchodźca dostaje co miesiąc od Światowego Programu Żywieniowego (WFP) 20 dinarów. To niecałe 100 zł.
Biznes w blaszanym kontenerze
- Syryjczycy, którzy przekraczają granicę z Jordanią są naprawdę biedni. W Syrii zostawiają całe swoje dobytki. Potrzebują dosłownie wszystkiego: wody, jedzenia, ubrań. Myśleliśmy, że kryzys potrwa kilka miesięcy, może rok. Teraz mówimy już o siedmiu latach krwawej wojny - opowiada dr Yaroup Ajlouni, kiedy razem z nim i Polską Misją Medyczną spacerujemy po jordańskich Champs-Élysées.
Zatrzymujemy się przy jednym z prowizorycznych sklepików z blachy. Na wystawie miszmasz: zabawki, batony, puszki coca-coli, ubrania. Wita nas Mohammad Al-Bazm - Syryjczyk, który uciekł do Jordanii w marcu 2012 roku. Gdy powstało Zaatari, dostał jeden namiot. Wspomina, że na początku nie było go stać na nic więcej, niż jedzenie z puszek. Zaprasza nas do swojego kontenera.
W wymalowanym na różowo blaszanym baraku czeka już część rodziny Mohammada - jedna z jego czterech żon o imieniu Nasreen razem z trójką dzieci. Mają na oko od trzech do dziesięciu lat. Siedzą na podłodze wyłożonej pstrokatymi dywanami. Za nimi ręcznie robione półki uginają się od ubranek.
Mohammad i Nasreen poślubili się w Zaatari. Kobieta uciekła z Syrii, gdy w więzieniu rozstrzelano jej poprzedniego męża. Mohammada znała z widzenia, oboje mieszkali przed wojną w Darze, na południowym zachodzie kraju. Kiedy obiecał, że zaopiekuje się nią i jej dziećmi, nie zastanawiała się ani chwili. Wiedziała, że kobieta bez męża nie ma w obozie żadnych praw.
Wszystkie pieniądze, które Mohammad zabrał ze sobą z Syrii, zainwestował w mały biznes. Opłaciło się. Dzisiaj prowadzi sklep, nie chce już wracać do kraju.
Ale Mohammad to tylko wyjątek. Większość uchodźców w Zaatari wciąż marzy o odzyskaniu godności. O jakiejkolwiek pracy, ogrzanych czterech ścianach, wodzie, której nikt nie zakręci i życiu bez kuponów na jedzenie. Chcą, by ich dzieci nie musiały bawić się w błocie, grać na fletach zrobionych z kanalizacyjnych rurek ani wdrapywać się na sterty rosnącego gruzu. Dziś próbują z nich wypatrzeć, czy istnieje coś za wielkim, kolczastym drutem.
Przeczytaj również:
Chcesz porozmawiać z autorką tekstu? Kliknij tutaj, aby wysłać wiadomość