Taksówki bez czosnku
Taksówki pekińskie mają lśnić czystością i być aromatyzowane. Kierowcy zaś muszą zmieniać ubrania, skarpetki, myć się i czyścić zęby. Nie powinni pluć, charczeć ani dłubać w nosie - zaordynowały władze odpowiedzialne za przygotowania do letniej olimpiady AD 2008 i przyjęcie setek tysięcy gości. I przeszły od słów do czynów.
Do rozpoczęcia igrzysk pozostał już ledwie rok, ale w Pekinie utrzymuje się stan permanentnej mobilizacji. Jest zaraźliwy, i w końcu musiał udzielić się także firmom taksówkarskim. Nic dziwnego, gdyż od nich w znacznym stopniu będzie zależeć nie tylko wizerunek stolicy, ale przede wszystkim samopoczucie tysięcy przyjezdnych, i to, jak ocenią komunistyczny rząd Chin. Rządowi zaś nie dość, że zależy na laurkach, to jeszcze chwali się, że bez dwóch zdań olśni świat perfekcją i sprawnością organizacyjną. Wszystko ma być na medal. Także taksówki.
Po jednym z największych miast świata już teraz przemieszcza się prawie 70 tysięcy taksówek, a ma być ich więcej. Są ogólnie dostępne, niedrogie, stają w dowolnym, wybranym miejscu, i dlatego mają reputację najwygodniejszego środka komunikacji w mieście molochu. Wehikuły oznakowane symbolem taxi poruszają się
w gąszczu
około 3 mln rozmaitych zarejestrowanych aut, których latem przyszłego roku będzie co najmniej o pół miliona więcej.
Komitet, mający w swej pieczy kwestię starannego w każdym szczególe wyszykowania olimpiady, by nikt się później nie czepiał, zażądał od korporacji taxi, żeby dokonały przeglądu taboru i jakości kadry zmotoryzowanych wozaków. Nie wszyscy oni (podobno aż 1/3), zdaniem członków komitetu, mogą w oczach cudzoziemców stanowić wizytówkę rozwijającego się i aspirującego do miana cywilizacyjnej potęgi Państwa Środka. Między innymi dlatego, że zaniedbują powierzone sobie pojazdy (dzierżawią je), traktując je jak własne mieszkanie, a tylko tam powinni dawać upust swoim manierom i gustom. Wiem, co mówię, bo w taksówkach pekińskich spędziłem niejeden upojny moment.
Wczesnym rankiem, gdy na ulicach nie ma jeszcze ruchu, do centrum Pekinu z lotniska jedzie się nie więcej niż 30 minut. Tyle że taki luksus zdarza się tylko o poranku. W miarę upływu czasu jazda na tej trasie staje się mordęgą. Po południu, nie mówiąc już o godzinach szczytu (17-19), ten sam dystans - ok. 25 kilometrów - taksówka będzie musiała pokonywać minimum dwie godziny.
Wydłużenie czasu dojazdu przełoży się także na zawartość portfela, bo zamiast równowartości, góra 10 dolarów, będziemy musieli wysupłać prawie 25 zielonych. Stracimy przy tym
mnóstwo nerwów,
bo nie da się bez bólu sterczeć w taryfie rozpalonej od upału (to latem) albo głośno wentylowanej gorącym powietrzem, rozprażonej do nieprzytomności klimatyzacją (to zimą). Chińczykom to nie przeszkadza, bo obsesyjnie lubią ciepło. Nieważne jakie, naturalne czy sztuczne.
Pasażerom, którzy przylecieli do jaskini smoka, w taksówce przeszkadzać może nie tylko nużący, obezwładniający po długim locie upał. Z takim samym skutkiem może go dobić słuchowisko puszczane przez kierowcę na cały regulator. Dowiedziałem się (bo chiński nie jest dla mnie mową ojczystą), że wielokrotnie powtarzane audycje opowiadają o rodzinnych i miłosnych perypetiach bohaterów oraz o ich przygodach w sytuacjach biurowych, ulicznych i sklepowych. Taryfiarze uwielbiają sobie posłuchać o cudzym życiu, więc włączają odbiorniki na cały głos, nie zważając na protesty klientów, głównie obcokrajowców, bądź co bądź płacących im za usługę.
Dla podróżnego z Zachodu poważnym powodem dyskomfortu może być to, co tak martwi również komitet organizacyjny - woń roztaczana przez osobnika znajdującego się za kółkiem i spowijająca go niewidzialnym całunem. Jak to rasowy Chińczyk, człek taki nie stroni bowiem od lokalnych przysmaków na bazie ryżu, których niezbędnym składnikiem jest poczciwy czosnek, swojska cebula, a także paląca papryczka przyrządzona w postaci pasty lajiao. Są to przyprawy o silnym zapachu, ze szczególnym uwzględnieniem aromatów, kojarzących się ze wściekłymi odorami, których delikatne, nie tylko europejskie powonienie może zwyczajnie nie zdzierżyć.
Pod tym względem Chińczycy niewiele różnią się od współbraci koreańskich, pasowanych w Azji, i nie tylko tam, na zagorzałych czosnkojadów. Często więc woń tej pożytecznej bulwy unosi się w pudle taksówki. Tak jest świdrująca, że nawet opuszczenie szyb nie na wiele może się zdać. Zresztą, jak jest zima, to uparty przewoźnik może się nawet nie zgodzić na taki zabieg, a jak już ktoś nieostrożnie otworzył okno, to może kazać je bezzwłocznie zamknąć.
Komitet, który zastanawiał się nad przyczynami niemiłego fetoru bijącego z pekińskich taryf, doszedł do wniosku, że mają one swe źródło także w lekceważeniu higieny osobistej. Pochodzący nierzadko spoza Pekinu kierowcy ani nie mają nawyku, ani pędu do kontaktu z wodą, nie garną się do przepłukania ciał po wielogodzinnych, znojnych trudach. Automobile, za które odpowiadają, traktują nie tylko jako kantynę i palarnię tanich, smrodliwych papierosów, lecz także jako noclegownię. Sypiają w pojazdach, ubrani w ciuchy, których nie zmieniają całymi tygodniami, i - oczywiście - nie piorą.
Niektóre taksówki są tak nieprzyjemnie brudne i cuchnące, że aż budzą grozę. Przeżył ją pewien mieszkaniec Hongkongu, gdzie ludzie czystość mają we krwi. Otóż, zaledwie po paru minutach jazdy po Pekinie, zażądał on pilnego zatrzymania samochodu. Na odchodnym zaś
desperackim ruchem
cisnął w stronę taksówkarza 100 dolarów amerykańskich. Byle tylko wyrwać się z przeklętej gabloty. Później relacjonował w mediach, że miał wrażenie, iż jeszcze chwila, a ulegnie zaczadzeniu. Wolał zdecydowanie przepłacić, uciec z zagrożonej strefy, niż paść ofiarą taksówkowej komory gazowej.
Przybysz, nie tylko że nieznający chińskiego, ale i przebywający pierwszy raz w chińskiej metropolii, nie zawsze może też liczyć na uczciwość przewodnika za kółkiem. Jakkolwiek nie jest to pekińską specyfiką, to taki cicerone, z nieprzeniknioną miną sfinksa, zawiezie nas do punktu przeznaczenia "najkrótszą" drogą. Gdy taką decyzję podejmie, to zaczynają się schody i rosną koszty wyprawy. Różnica w rachunku może być znacząca. Zamiast, powiedzmy 80 juanów (dolar to ok. 7,6 juana), będziemy musieli wysupłać z kieszeni 220.
I damy się zrobić na szaro nawet bez mrugnięcia okiem. Bo jak mamy protestować przeciwko zbyt długiej jeździe? Po pierwsze - w jakim języku? Po drugie - przecież w renomowanych przewodnikach wyczytaliśmy, że Pekin jest wielki jak diabli (16 mln mieszkańców). Warszawa to przy nim pryszcz, a taka Bydgoszcz to mogłaby występować jako drobna przystawka do jednej z tamtejszych dzielnic. Radziłbym też uważać na to, ile reszty dostaniemy. Nie zawsze jest ona wydawana zgodnie ze wskazaniami taksometru. Warto wziąć kwitek, który zwisać będzie z licznika, zapoznać się z wydrukiem i skrupulatnie sprawdzić pieniądze, które nam wręczają, a które kierowca przekaże, oczywiście, nie patrząc nam w oczy. To nie są częste incydenty, lecz trzeba uważać.
Nie od rzeczy jest mieć także uszy otwarte. Po to, aby nie dać się zagadać rozterkotanemu taksówkarzowi, który będzie nas zalewał potokiem słów, by odwrócić uwagę od meritum, czyli od dość nieprecyzyjnie wyliczonej reszty. A jak taki facet zacznie nas obdarzać obleśnymi, rodem z opery mydlanej uśmiechami, to od razu trzeba się mieć na baczności.
Taryfiarze z miasta nadciągających
emocji olimpijskich
nie są też uczynni. Najbardziej z powodu tej przywary mogą ucierpieć panie. Wcale nie mówię o tym, że taksówkarze nie otwierają drzwi, bo to obyczaj kultywowany już chyba tylko przez szoferów limuzyn panów i pań wywodzących się z kręgów szeroko rozumianej elity finansowej. Na myśli mam raczej zobojętnienie na widok niewiasty ciągnącej za sobą ciężki bagaż.
Taki widok wywołuje jeszcze odruch niesienia pomocy w Warszawie, gdzie obarczona sakwojażami kobieta liczyć może na dżentelmeńską reakcję kierowcy. Tak jest w grodzie syrenki, ale nie w Pekinie. Tam objuczona dama może liczyć jedynie na to, że dopóki nie załaduje toreb do kufra, to taksówka nie odjedzie. Chyba że dama krzykiem lub wymownymi znakami wymusi współdziałanie. Kobiety spoza Chin skłonne są do takich desperackich zachowań, ale nie miejscowe. Te znają swoje miejsce w szeregu, nie odważą się naruszać kanonów konfucjańskich i rzucać wyzwania świętej męskiej dominacji.
Przy wielu irytujących wadach, pekińscy taksówkarze mają jednak jedną niewątpliwą zaletę: samochód nie jest dla nich bolidem wyścigowym. Zachowują w jego prowadzeniu wyczuwalny umiar. Nie wykonują gwałtownych zwrotów. Nawet w warunkach sprzyjających urządzaniu rajdów (pusta jezdnia), nigdy nie rozpędzają swoich hyundaiów, hond i chery do szybkości, każącej myśleć, że postradali zdrowe zmysły. Być może jest to skutek specjalistycznego szkolenia, gdyż dla odmiany na wygodnych chińskich autostradach generalnie nie brakuje straceńców i krwawych wypadków.
Taksówkarze są natomiast zagrożeniem dla przechodniów, bo prują przez pasy tak, jakby tych pasów nie było i jakby tam nikogo nie było. Potwierdza to tylko moją tezę, że im dalej na wschód, tym gorzej. Bo choć na zebrach zawsze - nawet w Berlinie - trzeba się mieć na baczności, to jednak groźniej niż w Warszawie jest w Białymstoku, jeszcze groźniej w Moskwie, a najgroźniej to już w Pekinie. Horror dla tych, którzy są tu pierwszy raz, gdyż dla stałych bywalców nic już nie jest straszne.
Na koniec doza optymizmu. Korespondencja nie byłaby pełna, gdybym nie podzielił się wiadomością, która powinna ucieszyć każdego, kto wybiera się na pekińskie igrzyska i gdzie będzie skazany na korzystanie z komunikacji miejskiej oraz taksówek. Komitet mędrców, o którym była mowa na początku relacji, zapewnia, że już za rok (uwaga: igrzyska ruszają 8.08.2008 roku, i w dacie są aż trzy "szczęśliwe" ósemki), Pekin stanie się
rajem transportowym
jedyną na świecie gigantyczną aglomeracją bez korków. Nie wiem, czy to nie przechwałki, ale jeśli nie, to wtedy czterema kółkami w porze szczytu rzekomo będzie się można poruszać z prędkością minimum 50-60 kilometrów na godzinę.
Usprawnieniu płynności ruchu sprzyjać ma oddanie do użytku kolejnej, piątej obwodnicy oraz kilku linii kolejki miejskiej, a także rozbudowa metra i wytyczenie szlaków zarezerwowanych dla autobusów ekspresowych. Nie wygląda więc na to, aby podczas zawodów olimpijskich życie w Pekinie było dla przyjezdnych pasmem transportowych udręk.
Komitet organizacyjny w ogóle nie śpi, więc na dodatek skierował szoferów taksówek na wszechstronne kursy, na których wkuwają podstawy języka angielskiego. Wpajają też sobie konieczność odbycia co najmniej jednej kąpieli dziennie, która jest koniecznością w letnim, suchym i dusznym klimacie stolicy Chin. Instruktorzy zwracają jeszcze podopiecznym uwagę na komponowanie codziennej diety, sugerując, by na okres trwania olimpiady zrezygnowali z "czosnkowania" potraw. Ale czy to się uda? Skoro dla Chińczyków czosnek jest lekiem na całe zło, który, jak twierdzą, zwalcza bakterie, wirusy, miażdżycę, nowotwory i alergie. Co w zamian? Na razie władze nie informowały o wynalezieniu równie skutecznego, bezwonnego panaceum.
Henryk Suchar