S21 - obóz śmierci i tortur
Przeżyliśmy szok, gdy okazało się, że rankiem następnego dnia w naszym planie nie będzie czasu na zobaczenie obozu S 21. Od razu jedzenie stanęło mi w ustach i poczułem smak goryczy. Tyle przebytych kilometrów, żeby zwiedzić Kambodżę, a w ostatniej chwili jedno z najważniejszych miejsc najnowszej historii Khmerów mam ominąć?
Niespodziewanie jeden z moich znajomych zaproponował: - A może zaryzykujemy i zdążymy na lotnisko na czas? To była myśl! Przecież nawet jeśli utkniemy na lotnisku w Phnom Penh, to i tak pewnie wietnamskie linie lotnicze zabiorą nas następnym lotem pojutrze. Nieoczekiwanie do grupy uciekinierów dołączyło jeszcze dwoje śmiałków, moja żona Ewa i kolejny żądny wrażeń znajomy. Raz się żyje! Decyzja podjęta. Wyruszamy wczesnym rankiem do
obozu przesłuchań S 21.
Nasz plan finalizujemy późną nocą w hotelu "New York". Niech nazwa nikogo nie zwiedzie, choć od frontu to całkiem miły hotel znajdujący się na głównej ulicy Phnom Penh, to do dziś najbardziej zadziwia mnie to, że większość pokoi nie miała okien, klimatyzacja mieliła tylko zakiszone powietrze, stopnie schodów były nieproporcjonalne, a winda po odjechaniu z parteru już nigdy na dół nie wracała.
Prosimy obsługę hotelową o pomoc w znalezieniu transportu do S 21 na godzinę otwarcia obozu. Negocjacje są krótkie i na temat, ustalamy z chłopakiem z recepcji, że za 15 dolarów zawiezie nas do obozu, poczeka na nas 30 minut i odwiezie na lotnisko.
Zamawiamy budzenie, żegnamy się, wracamy do pokoi, pakujemy torby, zasypiamy przy buczącej klimatyzacji, wciąż mielącej to samo powietrze.
Rano wsiadamy do starej toyoty, młody Khmer poznany w recepcji hotelu od tej chwili staje się naszym przewodnikiem. Droga trwała chwilę i nagle skręciliśmy w zaniedbaną uliczkę, po czym zobaczyłem budynki Tuol Sleng. Było kilka minut przed otwarciem, przejechaliśmy przez bramę i znaleźliśmy się w miejscu kryjącym najgorsze koszmary z okresu panowania Czerwonych Khmerów.
Widzimy budynek starej szkoły wśród posadzonych młodych drzew, w świetle porannego słońca, ale przecież wiemy, jaki ludzki dramat cierpienia, bólu i nieszczęścia rozgrywał się tutaj. W pierwszym pomieszczeniu jest stalowe łóżko z żelaznymi klamrami blokującymi kończyny, urządzenie do miażdżenia kolan i łamania kości.
Czuję się tak jak wtedy, gdy pierwszy raz widziałem niemiecki obóz w Oświęcimiu. Upiorne sale z wymalowanymi numerami więźniów na ścianie sali, z krwawymi śladami na murach i podłodze upewniają mnie, że to miejsce kaźni wielu tysięcy ludzi. Co najgorsze, miejscowi (gdyby nie turyści) zapewne zapomnieliby o tym miejscu. W zasadzie tylko
świadomość zysku
czerpanego z turystów zmusza ich do utrzymywania obozu S 21 w stanie prawie nienaruszonym.
Tuol Sleng w swobodnym tłumaczeniu oznacza "zatrute wzgórze" lub raczej "wzgórze tych, którzy zawinili" wobec Angkar. S 21 było najbardziej tajnym organem Demokratycznej Kampuczei, litera S oznaczała "salę", a liczba 21 była kodem przypisanym służbie bezpieczeństwa. Oprawcami w S 21 były zazwyczaj... dzieci w wieku około 15 lat. Specjalnie szkolone do roli strażnika, z biegiem dni stawały się coraz bardziej okrutne wobec więźniów. W obozie stosowano wyjątkowo wymyślne tortury: pompowanie wody do brzucha, wyrywanie paznokci, sutków, miażdżenie kończyn oraz elektrowstrząsy za pomocą elektrod przykładanych do oczu, genitaliów i ust, nie wspominając już o topieniu czy nabijaniu niemowląt na bagnet.
Tuol Sleng odkryli wietnamscy fotoreporterzy, którzy w czasie inwazji wojsk wietnamskich przeciwko Czerwonym Khmerom natknęli się na budynek starej szkoły z napisem nad bramą "Umacniaj ducha rewolucyjnego, strzeż się podstępów i taktyki wroga, broń kraju, ludu i Partii". Od razu znaleźli pokoje z metalowymi łóżkami, na których jeszcze leżały zwłoki ludzi z połamanymi kończynami, szarpanymi ranami i poderżniętymi gardłami. Krew na podłodze była jeszcze lepka, a ciała były wciąż przymocowane do łóżek metalowymi, prymitywnymi klamrami.
Zresztą nie tylko oni udokumentowali tę tragedię. Także kaci Pol Pota robili to ze znakomitą dokładnością. Specjalny fotel, na którym umieszczano więźnia, ustawiał głowę tak, by na zdjęciu było widać twarz pełną strachu i goryczy.
Pol Pot, a właściwie Saloth Sar, jedno z wielu dzieci rolniczej rodziny, miał pierwotnie zostać mnichem. Jednak po kilku latach nauk wyjechał na studia do Paryża, gdzie spotkał lewicowych intelektualistów, a styczność z Francuską Partią Komunistyczną podsunęła mu szalony plan stworzenia gospodarki chłopskiej. Po latach bezwzględnej walki Pol Pot wraz ze swoją organizacją wkroczył do stolicy Kambodży Phnom Penh. Tłum jeszcze nie zdążył skończyć wiwatów na cześć nowej władzy, a już dostał polecenie wymarszu z miasta. Radykalna rewolucja przybrała na sile.
Idea wiejskiej komuny doprowadziła do
szaleńczych działań,
niespotykanych nawet podczas szczytu rewolucji kulturalnej za czasów Mao w Chinach. W ciągu kilkunastu godzin zamknięto szkoły, uczelnie, szpitale, kościoły, wiele instytucji państwowych, zlikwidowano pieniądz i wysadzono w powietrze bank centralny, zakazano własności prywatnej, niszczono wszystko, co kojarzyło się z nowoczesnością, techniką i postępem. Nawet urządzenia medyczne ratujące życie zostały zniszczone. Obcokrajowcy dostali nakaz wyjazdu z kraju, wszyscy dyplomaci zostali skupieni w jednym miejscu i po weryfikacji odesłani do swoich krajów. Tę dramatyczną sytuację obrazuje film Rolanda Joffe'a "Pola Śmierci", pokazujący prawdziwą historię khmerskiego dziennikarza Dith Prana, który w dramatycznych okolicznościach przeżył czas Pol Pota.
Ewakuacja dwóch milionów mieszkańców stolicy zajęła niecałe trzy doby, społeczeństwo stało się komuną wieśniaków, którzy musieli utrzymać się z tego, co wyhodują. Nastąpiły cztery lata niewoli, nędzy, mordowania społeczeństwa, głodu i strachu. Ideologia stworzyła stalinowską rolniczą komunę, pranie mózgu i miłość do Brata Numer Jeden, jak nazywano Pol Polta, oddzielenie rodzin, małżonków, dzieci od rodzin i wychowywanie ich na żołnierzy wielbiących powszechną śmierć, powszechne czystki nie tylko wśród wrogów "Angkar", ale wśród członków Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej, terror stał się podstawowym narzędziem administracji.
Zgubą dla Pol Pota okazała się nienawiść i
próba wymordowania
mniejszości wietnamskiej. Wojska wietnamskie przekroczyły granicę z Kambodżą i 6 stycznia 1979 roku dotarły do stolicy Kambodży Phnom Penh, a Czerwoni Khmerzy uciekli w rejony północnej Kambodży.
Wracam na korytarze S 21. Moi przyjaciele gdzieś zniknęli, poranne słońce razi w oczy, puste sale wyłożone są płytkami, balkony ogrodzone drutem kolczastym, plamy krwi do dziś niezmyte... Aż trudno uwierzyć, że w tym kompleksie budynków zamordowano ponad 17 tysięcy ludzi.
W jednej z dużych sal na ścianie widać napisy pozostawione przez jednego z więźniów, numery na ścianach uświadamiają, jak stłoczone były ofiary, ale przerażające jest to, co dostrzegam. Na murze widać wyraźnie dziury i ślady krwi spływającej do dołu, jakby kogoś... krzyżowano. Schodzę na dół i zaczynam zwiedzać ostatni budynek. Znowu zdjęcia małych dzieci, które tu zginęły, obrazy olejne pokazujące koszmarne sposoby tortur i mapa Kambodży ułożona z czaszek, która dopełnia strasznego obrazu zniszczenia tego narodu.
Wracamy do rzeczywistości. Orientujemy się, że zamiast zwiedzać obóz 30 minut, tak jak było w planie, jesteśmy już w nim ponad godzinę, jeszcze tylko kilka ostatnich spojrzeń i wracamy do naszego młodego przewodnika.
Drogę na lotnisko przemierzamy szybko, bez korków. Potem odprawa schodami do góry, mały piesek wącha, czy nie wieziemy narkotyków, zaś kamera internetowa robi nam zdjęcie. Na koniec stempel w paszporcie, Ewa kupuje album o Kambodży i już jesteśmy na płycie lotniska.
Fokker 70 Vietnam Airlines odrywa się od pasa startowego i unosi nas nad Phnom Penh w kierunku Sajgonu, czyli Ho Shi Minh City. Za kilkadziesiąt minut znowu kolejne wrażenia, ale Kambodża pozostaje w sercu i w umyśle - wiem, że jeszcze do niej powrócę.
Piotr Jendruś