Polonez z Mazurem
Kompromitacja strony polskiej. Sędzia Keys szydzi z poziomu przygotowania wniosku o ekstradycję i oddala go.
- Miało być polskie Austerlitz, a jest Waterloo - można usłyszeć komentarze w programach prawnych telewizji amerykańskiej. Lub bardziej dosadne na chicagowskim Jackowie. Po prostu: "Zesrała się bida i płacze..." - jak twierdzi Stasiek Mucha z Szaflar.
Ubiegły piątek w stosunkach polsko- amerykańskich będzie zapamiętany na długo. Po przygotowaniu medialnym, z którego wynikało, że polonijny biznesmen Edward Mazur, oskarżany przez Warszawę o podżeganie do zbrodni zabójstwa gen. Marka Papały, w wyniku ekstradycji zaraz do tej Warszawy doleci, okazało się, że nic z tego. Rozpatrujący wniosek ekstradycyjny sędzia Arlander Keys nie tylko go oddalił, ale wręcz zmasakrował w 69-stronicowym uzasadnieniu.
Postawienie Mazura przed polskim wymiarem sprawiedliwości miało charakter prestiżowy. Dołożono starań, aby Amerykanie to dobrze zrozumieli. We wrześniu ub. r., gdy do Warszawy przybył szef FBI Robert Mueller, komendant polskiej policji Marek Bieńkowski był zdeterminowany. - Pragnęliśmy wyjaśnić panu Muellerowi wagę tej sprawy. Chcieliśmy, aby zrozumiał, że jest ona podobna do zamachu na Kennedy'ego - wykładał karty finezyjnego planu Paweł Biedziak, asystent Bieńkowskiego, który brał udział w spotkaniu, dziś gwiazda publicystyki kryminalnej "Super Expressu". Oczywiście, analogii Papały do Kennedy'ego Amerykanie nie dostrzegli, ani też tej retoryki nie pojęli. Miesiąc później w Waszyngtonie zjawił się min. Zbigniew Ziobro, by przekonać swego odpowiednika Alberto Gonzalesa do wydania Mazura. Znów w aurze szumu medialnego. Tyle tylko, że decyzje o wydawaniu obywateli podejmują w USA nie oficjele, a... sądy. Bardzo wrażliwe na punkcie swojej niezależności oraz broniące się przed choćby cieniem nacisków politycznych. Złym adwokatem byłby broniący Polaka Chris Geir, gdyby w dziesiątkach kilogramów dostarczanej sądowi dokumentacji mającej świadczyć na rzecz Mazura pomijał takie "smakołyki" politycznego zaangażowania rządu znad Wisły.
- Ziobro popełnił błąd, nadając sprawie ekstradycji aż taką rangę polityczną i to mogło mieć wpływ na werdykt - mówi Wojciech Białasiewicz, redaktor naczelny chicagowskiego "Dziennika Związkowego", najstarszej ukazującej się nieprzerwanie (od 1908 roku) polskiej gazety na świecie, notabene nie mający wątpliwości co do niewinności Mazura od początku.
- To, co zrobiła Polska, to nie był błąd, a... wielbłąd - dodaje znany prawnik polonijny i działacz KPA z Chicago.
- Ten system działa! - krzyczał do polskich reporterów Robert Mazur, syn biznesmena, po wypowiedzeniu przez sędziego znamiennych słów: "Sprawiedliwość w tym kraju bywa może powolna, ale jest nieuchronna i na koniec nadchodzi. Jest pan wolnym człowiekiem".
Arlander Keys w uzasadnieniu detalicznie wytłuszcza błędy i uchybienia polskiej dokumentacji procesowej. Przede wszystkim eksponuje zdziwienie, że została skonstruowana wokół zeznań jednego świadka-gwiazdora Artura Zirajewskiego, ksywka Iwan. Gangster ów kłamie pod przysięgą, zeznaje, że kłamał pod przysięgą i nie tai, że zmyślał na temat rzekomych relacji Mazur-Papała, aby dostać łagodniejszy wyrok za to, za co siedzi, czyli morderstwo. Sędzia stwierdza, że takie zeznania w amerykańskim sądzie zostałyby odrzucone już na pierwszej sprawie. Warto dodać, że kiedy Mazur miał rzekomo układać się z "Iwanem" w gdańskim hotelu "Marina", przebywał na... Kajmanach. Na konfrontację z Zirajewskim biznesmena ubrano, jako jedynego z pokazanych gangsterowi mężczyzn, w... czerwoną kurtkę. Po co? Żeby "Iwan" wiedział, kogo ma wskazać? Tak się podobnych czynności w USA nie przeprowadza, by nie ocierać się o kabaret. Do tego cała dokumentacja upstrzona jest takimi "kwiatkami" jak te, że Zirajewskiego prokuratorzy zaczynają przesłuchiwać w kwietniu, a kończą w... marcu 2002 roku. Pomijając takie "drobiazgi", jak ten, że inny gangster mający działać w zmowie z "Iwanem", niejaki "Słowik" (Andrzej Zieliński), mówi zupełnie co innego niż ten pierwszy.
Przypisywanie komuś inspiracji morderstwa opiera się na ogół w Ameryce na trochę mocniejszych dowodach. - Zeznania te zawierają tak wiele sprzeczności, że trudno sobie wyobrazić, jak rząd mógł przypuścić, że zdołają przekonać one sąd, iż istnieje wysokie prawdopodobieństwo popełnienia przez Mazura zarzucanego mu czynu? - brzmi konkluzja 69-stronicowego uzasadnienia.
Kiedy o 17.12 czasu chicagowskiego Edward Mazur, ubrany w elegancki granatowy garnitur, jasnobłękitną koszulę i krawat z dominującą tonacją czerwieni i bordo, opuszczał areszt Metropolitan Correctional Center, opadli go polscy reporterzy, wciąż nie mogący uwierzyć, że ten facet wychodzi jednak na wolność.
Polski minister, jak wiadomo, zapowiada, że będzie składał nowy wniosek o ekstradycję. Chris Geir mówi, że strona polska może robić, co jej się podoba, byle na warunkach określonych prawem. Amerykańskim.
Polonez z Mazurem na razie kończy się w... krzakach.
Robert Racot, Chicago