Papież jak Napoleon
Papież był wszechstronny. Porównywaliśmy go do Napoleona, który dyktował sześciu sekretarzom naraz - powiedział Tygodnikowi Niedziela o. Konrada Hejmo, dominikanin, dyrektor ośrodka dla polskich pielgrzymów w Watykanie "Corda Cordi".
Do Rzymu trafił z polecenia Prymasa Tysiąclecia, kard. Stefana Wyszyńskiego, w październiku 1979 r. Wcześniej, podczas pierwszej pielgrzymki Ojca Świętego do Ojczyzny był jedynym łącznikiem między Episkopatem Polski a dziennikarzami. W 1984 r. lata później mianowano go dyrektorem ośrodka dla pielgrzymów. Na co dzień odpowiadał za organizację spotkań Polaków z Ojcem Świętym Janem Pawłem II.
Jego kontakty z Ojcem Świętym Janem Pawłem II sięgają jeszcze okresu, gdy przyszły papież był arcybiskupem krakowskim. Wówczas o. Hejmo był duszpasterzem akademickim w Poznaniu.
Paweł Zuchniewicz, Niedziela: Czy często stykał się Ojciec w Polsce z przyszłym papieżem?
O. Konrad Hejmo: Ksiądz arcybiskup, a potem kardynał Karol Wojtyła bardzo angażował się w duszpasterstwo akademickie i dlatego często organizował nieformalne spotkania z księżmi zajmującymi się młodzieżą. Nasze rozmowy dotyczyły przede wszystkim przygotowania młodzieży akademickiej do życia małżeńskiego i rodzinnego. Rzecz ciekawa - on przy tej okazji robił bardzo wiele innych rzeczy. Słuchał nas, od czasu do czasu wtrącał jakąś swoją uwagę, a oprócz tego miał całą stertę pism - jedne poprawiał, inne podpisywał. Był wszechstronny. Porównywaliśmy go do Napoleona, który dyktował sześciu sekretarzom naraz.
Spotykaliśmy się także poza Krakowem. Jak wiadomo, Karol Wojtyła wyjeżdżał z młodzieżą na różne wędrówki. Nie znam "kajakowego" rozdziału jego duszpasterstwa, natomiast wiele razy nasze szlaki krzyżowały się w Tatrach lub w Bieszczadach. Z nim i ze studentami spędziliśmy wiele wieczorów przy ognisku.
Czy pamięta Ojciec jakieś szczególne sytuacje z tamtych czasów?
Kiedyś jechałem ze studentami na zimowisko do Bukowiny Tatrzańskiej. Przyjechaliśmy nocnym pociągiem z Poznania do Krakowa. Przypomniałem sobie na stacji, że nie mam pozwolenia - czyli tzw. jurysdykcji - na sprawowanie posługi duszpasterskiej w archidiecezji krakowskiej. Każdy ksiądz, który udawał się na teren innej diecezji, musiał mieć takie pozwolenie od miejscowego biskupa. Było to konieczne, aby odprawiać Mszę św. i spowiadać. Postanowiłem zatem poprosić abp. Wojtyłę o jurysdykcję.
Szkopuł w tym, że była godzina 5.30. Mimo to poszedłem. Dzwonię do drzwi, które otworzyła jakaś starsza pani. "Muszę się spotkać z kardynałem - mówię - bo brak mi jurysdykcji kościelnej, a studenci czekają na mnie na dworcu". Ta pani tylko pokiwała głową. Delikatnie mówiąc, nie była zachwycona takim dziwnym gościem (w dodatku byłem "w cywilu"). Jednak za chwilę wróciła i zaprosiła mnie do środka. Kardynał akurat się golił. Pamiętam, że wysunął tylko zza kotary głowę. Twarz miał jeszcze w połowie pokrytą mydłem. Zrobił znak krzyża i powiedział: "In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti. Szczęść Boże na drogę". Tak zachować się mógł tylko Kardynał Wojtyła.
W jaki sposób znalazł się Ojciec w Rzymie w ośrodku dla pielgrzymów?
Przypadkowo, choć głęboko wierzę, że te "przypadki" są zaplanowane przez Opatrzność Bożą. Od 1979 r. pracowałem w watykańskiej Delegaturze Biura Prasowego Episkopatu Polski, której biuro znajdowało się przy Via Pfeiffer - w tym samym domu, w którym funkcjonował dom dla pielgrzymów. Po odejściu pierwszego dyrektora domu - ks. Kazimierza Przydatka, jezuity, zlecono mi przejęcie jego obowiązków. Wymawiałem się, jak mogłem, wiedząc jak trudna jest ta praca. Dwa razy pisemnie odmawiałem przyjęcia tej funkcji. Ale po kilku miesiącach ks. Stanisław Dziwisz, obecnie biskup, zaprosił mnie na obiad do Ojca Świętego i powiedział w jego obecności: "Niech Ojciec Święty udzieli mu błogosławieństwa, bo do tego momentu nie znaleźliśmy nikogo lepszego na to miejsce". Papież uściskał mnie i pobłogosławił, a wątpliwości minęły. Od grudnia 1984 r. zacząłem się zatem oficjalnie zajmować pielgrzymami.
Na czym to konkretnie polega?
Oczywiście, przede wszystkim chodzi o spotkania z Ojcem Świętym. Odbywają się one według kilku schematów. Pierwszym są audiencje generalne. Bywa na nich po kilka tysięcy Polaków. Opracowuję wówczas dla papieża skrót prezentacji poszczególnych grup. Bywają też okazje szczególne: beatyfikacje, kanonizacje, pielgrzymki: narodowa, Radia Maryja, Solidarności, rzemieślników - to wszystko przygotowuje ośrodek "Corda Cordi".
Są też spotkania indywidualne. Odbywają się one po mszach świętych w prywatnej kaplicy papieża (na nie zaprasza bp Stanisław Dziwisz), ale również podczas audiencji generalnych. Ostatnio takich sytuacji jest coraz więcej. Czasem bowiem trudno jest zorganizować oficjalną audiencję prywatną i dlatego wiele osób, które chciałyby osobiście spotkać się z papieżem, zaprasza się na audiencję generalną, a po niej podprowadza do papieskiego tronu. To jest mniej eksponowana forma, która zastępuje audiencję prywatną.
Kto decyduje o tym, kogo można podprowadzić do Ojca Świętego?
W zasadzie w przypadku audiencji generalnej ja o tym decyduję, choć oczywiście konsultuję to z Biskupem Stanisławem. Robię to przede wszystkim wtedy, gdy chodzi o kogoś, kto mógłby budzić kontrowersje. Czasem jednak, gdy wiem, że zastrzeżeń nie będzie, zakładam, że pozwolenie jest i sam podejmuję decyzję.
Tak było np. przed pielgrzymką Ojca Świętego na Ukrainę. Na jeden dzień do Rzymu przyleciała matka Georgija Gongadze, zamordowanego ukraińskiego dziennikarza. Wiadomo, że odpowiedzialnością za jego śmierć obciążano prezydenta Kuczmę. O przyjeździe matki Gongadze dowiedzieli się wcześniej dziennikarze. Wypytywali mnie o nią, ale nic im nie powiedziałem i trochę "po kryjomu" usadziłem ją blisko papieskiego tronu. Po audiencji podprowadziłem ją do papieża. Powiedziałem mu, kim jest zbliżająca się do niego kobieta. On wziął ją za ręce, potem objął jej głowę - ona cały czas płakała. Na czole zrobił jej znak krzyża i uważnie słuchał. Matce dziennikarza towarzyszyła jej przyjaciółka Polka, która usiłowała wyjaśniać wszystko po polsku. Ojciec Święty tylko ręką dał znak, że orientuje się w sprawie. Gdy one odeszły, zawołano mnie do papieża, który dopytywał się o szczegóły dotyczące tej sprawy oraz matki dziennikarza: kiedy przyjechała, kiedy wraca, jak wygląda obecnie stan śledztwa. Chciał się z nią jeszcze powtórnie spotkać, ale było to już niemożliwe, ponieważ tego samego dnia ona wróciła do Kijowa.
Czy przy okazji organizowania spotkań pielgrzymów z Papieżem zdarzały się jakieś nieprzewidziane sytuacje lub "wpadki"?
Pamiętam jedną z audiencji dla Polaków w Sali Klementyńskiej. Tu warto dodać, że za dawnych lat, gdy Ojciec Święty był w pełni sił, a było dużo pielgrzymów Polaków, takie audiencje odbywały się na Dziedzińcu św. Damazego. Tam mieściło się 2-2,5 tys. pielgrzymów, a Papież chodził od grupy do grupy. Ale później trzeba było ograniczyć rozmiary tych spotkań i audiencje prywatne przeniesiono do Sali Klementyńskiej. Tam mieści się najwyżej 500 osób. Ale jeśli wejdzie taka liczba, to po krótkim czasie w sali robi się ciasno, gorąco i bardzo duszno.
Kilka lat temu uzbierało się jednak ok. 650 osób. Przyznaję, że zawsze mi jest żal pielgrzymów. Księża przychodzą do mnie i płaczą, że chcą się dostać z grupą do Ojca Świętego. Z kolei biskup Stanisław stara się chronić Papieża, więc ogranicza liczbę osób, które mogłyby wejść. Zazwyczaj się targujemy - on mówi o 200 osobach, ale przeważnie udaje się dojść do czterystu. Wtedy pozwoliłem, aby przyszło ich więcej. To ryzyko było jednak skalkulowane. Jeśli mam odpowiednio dużo czasu, to tak ustawiam pielgrzymów, że jedni czekają na korytarzu, a inni są w środku. Gdy jedna grupa spotka się z papieżem i wyjdzie, to wprowadzam następne. W ten sposób na sali nie widać takiego tłoku. Ale tego dnia czasu zabrakło.
Papież przyszedł wcześniej, ja nie zdążyłem ich podzielić i w sali był straszny tłok. Biskup Stanisław powiedział Ojcu Świętemu, żeby przeszedł i tylko ogólnie wszystkich pozdrowił. Następnie znaczna część osób musiała po prostu wyjść. Wśród nich był pewien ksiądz, który krzyknął do papieża, że jest tu z matką staruszką. Ja tego nie słyszałem, ale papież słyszał i po pewnej chwili mówi do mnie, że był w tej grupie ksiądz, który coś mówił o matce.
Po audiencji zaś Ojciec Święty powiedział "odszukaj tego księdza z matką". Wszędzie biegałem, szukałem, ale ich już nie było. Widziałem się z papieżem jeszcze tego samego dnia wieczorem, a on powtórzył: "Musisz mi wyszukać tego księdza i przyprowadzić go do mnie." Szukaliśmy dwa dni. W końcu znaleźliśmy księdza i jego matkę gdzieś pod Rzymem. I spotkanie z Ojcem Świętym doszło do skutku.
Ta sytuacja pokazuje, jak bardzo papież troszczy się o ludzi, którzy do niego przychodzą. Chociaż przeważnie Sala Klementyńska jest maksymalnie nabita ludźmi, to on po audiencji zawsze mnie pyta: "Dlaczego nie wziąłeś więcej?" Zresztą spotkania z Polakami dają mu wiele radości, choć często są trudne ponieważ nie tylko jest bardzo gorąco, ale też ludzie to mocno przeżywają.
Jak papież to znosi?
Kiedyś Ojciec Święty chodził od grupy do grupy. Teraz siedzi. Sam powiedział, że na siedząco jest w stanie wytrzymać bardzo długo. Grupy kolejno podchodzą do niego po błogosławieństwo. Tak jest mniej więcej od dwóch i pół lat. Pamiętam ostatnią audiencję, która odbywała się według starego stylu - to znaczy papież miał chodzić od grupy do grupy. Wszyscy byli świetnie ustawieni. Ale w pewnym momencie Ojciec Święty powiedział: "Dalej nie pójdę". Ksiądz Stanisław przekonywał, że wszyscy są świetnie ustawieni i nie zajmie to dużo czasu. Widać było, ze papież walczy ze sobą, ale w pewnym momencie stanął i powiedział: "Nie mogę, muszę się o coś oprzeć". Wrócił do tronu i zaczęliśmy podchodzić do tronu. I tak już zostało. Tak zresztą jest lepiej, bo umysł i pamięć Ojca Świętego są w doskonałym stanie, tylko nogi mu dokuczają, więc gdy siedzi wszystko idzie dobrze.
Zazwyczaj patrzymy na papieża jako na zwierzchnika całego Kościoła. Ale przecież jest nim dlatego, że jest biskupem Rzymu. Z tym też wiążą się konkretne obowiązki.
"Wynalazkiem" Jana Pawła II są wizytacje parafii Wiecznego Miasta. W każdą wolną niedzielę udaje się on w inne miejsce Rzymu. To jest bardzo czasochłonne, a zarazem bardzo niebezpieczne. Takie spotkania odbywają się bowiem zazwyczaj na dziedzińcu kościoła a z tym wiąże się trudność zabezpieczenia wszystkich domów, ulic i zaułków. To nie jest Plac Świętego Piotra, gdzie dość łatwa jest kontrola zarówno tego, co dzieje się na samym placu jak i wokół niego. Wokół kościoła parafialnego jest wiele budynków I masę zaułków, w których ktoś mógłby się ukryć. Zresztą podobny problem jest podczas procesji Bożego Ciała, którą Jan Paweł II wyprowadził na rzymskie ulice. Kiedyś, gdy papież był silniejszy szedł na piechotę I niósł Najświętszy Sakrament. Teraz odbywa się to w ten sposób, że Najświętszy Sakrament znajduje się na samochodzie a przed nim klęczy Ojciec Święty. W ten sposób staje się on znakomitym celem dla snajpera.
Jak przebiegają odwiedziny rzymskich parafii?
To dla Ojca Świętego ogromny wysiłek. On zachowuje bowiem rytm normalnej wizytacji biskupiej.
Najpierw jest spotkanie z całą parafią, a potem z poszczególnymi organizacjami, z Akcją Katolicką, z młodzieżą, z dziećmi, z duchowieństwem. A czasu nie ma wiele, bo na dwunastą musi już być z powrotem na Anioł Pański.
Często zresztą z powodu tych wizytacji jest już tak zmęczony, że niemożliwe są wieczorne audiencje dla Polaków. Biskup Stanisław mówi wówczas, że nie można "dobijać" Ojca Świętego, bo dzień miał naprawdę ciężki.
Papież prowadzi te wizytacje od początku pontyfikatu. Zostało mu jeszcze około stu parafii I twierdzi, że chce to doprowadzić do końca.
Archiwum
Tygodnik Katolicki "Niedziela"