Zdrowie tylko dla wybranych
Politycy od dawna obiecują nam lepszy dostęp do leczenia, a sytuacja zmienia się tylko na gorsze. Chorych ewakuuje się ze szpitali, w których nie ma ich kto leczyć. A samo dobicie się do doktora graniczy z cudem. No chyba, że ma się w ręku... ministerialną wizytówkę. "Fakt" sprawdził, jak wygląda los cierpiącego, który zgłasza się na Izbę Przyjęć.
Przeprowadzona przez tabloid prowokacja potwierdziła smutną prawdę: jeśli nie jesteś "szychą", nie masz co liczyć na szybką pomoc.
"Fakt" postanowił sprawdzić jak działa Izba Przyjęć w jednej z największych i najlepszych lecznic w kraju - szpitalu MSWiA w Warszawie. Reporter gazety zjawił się tam najpierw jako zwykły człowiek, który uskarża się na nagłą utratę wzroku i zawroty głowy. Okazało się, że już samo odnalezienie lekarza w szpitalu graniczy z cudem. Senna urzędniczka na recepcji Izby Przyjęć odganiała się jak mogła od pacjentów. - Jak nie widzi, to na dyżur okulistyczny - powiedziała nie spoglądając na chorego.
Ponieważ problemy ze wzrokiem spowodowane były rzekomym uderzeniem w głowę, z dyżuru okulistycznego reporter musiał tym razem pójść do rejestracji Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Tu dopiero udało mu się zapisać do kolejki. Wszystkie przepychanki z recepcjonistkami trwały ok. godziny - od 10 do 11. Potem było już tylko gorzej. Siedząc na podłodze, bo nie starczyło wolnych krzeseł w poczekalni, reporter "Faktu" czekał na lekarza ponad 4 godziny. Pani doktor zdecydowała się go przyjąć po godzinie 15. Pacjent, który naprawdę miałby podobne dolegliwości, mógłby po tak długim czasie nawet stracić życie.
Dwa dni później reporter ponownie odwiedził szpital przy ul. Wołoskiej, ale już nie sam, lecz z redakcyjną koleżanką. Przedstawili się jako małżeństwo, w którym głowa rodziny jest wiceministrem pracy i polityki społecznej. Plan był prosty: urzędnik przyzwyczajony do tego, że się mu usługuje, rozsiada się w poczekalni i wysyła żonę, by pokazała jego ministerialną wizytówkę w rejestracji - czytamy w gazecie.
Początkowo recepcjonistka chciała odesłać parę z "Faktu" do lekarza pierwszego kontaktu. Kiedy jednak zerknęła na wizytówkę i usłyszała o pilnym spotkaniu w ministerstwie, na które rzekomo spieszył się VIP, zmieniła się nie do poznania. Fałszywy minister nie czekał nawet na rejestrację. Szybko przebadano go i zmierzono mu ciśnienie. Ludzie w kolejce patrzyli to wszystko z rozżaleniem. I mieli rację, bo taka sytuacja woła o pomstę do nieba - ocenia "Fakt".
INTERIA.PL/PAP