Zdolni z ograniczeniami
Starszy szeregowy Waldemar Amrozi we wnętrzu zaatakowanego przez talibów rosomaka krzyczał, że nie chce umierać. Równemu mu stopniem Emilowi Uranowi świadomość wyłączyła się tuż przed wybuchem miny, w którym zginęło trzech saperów z ich hummera. A chorąży Szymon Kustoś w zderzeniu furgonetki z ciężarówką nieomal stracił nogę. Żołnierze ranni podczas misji wracają do armii. Jako pierwsi - ci z 6. Brygady Powietrznodesantowej.
Dla poszkodowanych weteranów w Wojskach Lądowych przygotowano 35 stanowisk służbowych. Zgodnie z nowymi przepisami są oni "zdolni do służby z ograniczeniami" (Z/O).
St. szeregowy Emil Uran: Usunięta nerka, śledziona, złamane żebra, kręgosłup w trzech miejscach...
Do wojska trafiłem w 2005 r., można rzec, że na ochotnika: czekałem i czekałem na wezwanie, w końcu wkurzyłem się i sam poszedłem na WKU. Po dwóch miesiącach trafiłem do 12. Dywizji Zmechanizowanej w Stargardzie Szczecińskim. I w trakcie służby stwierdziłem, że mogę się wojsku nadać jako żołnierz zawodowy. Ale było za późno na załatwienia, wyszedłem do cywila i... na drugi dzień znów byłem na WKU. No i pierwsza selekcja była w Bielsku-Białej do 18. batalionu powietrznodesantowego. Spośród 120 chłopaków wybrano dwóch; mnie nie. Ale nie minęły dwa tygodnie i dostałem telefon z Bielska, że są wolne stanowiska. "Czy wyraża pan chęć?". Oczywiście, że tak! To był rok 2006. Podobała mi się ta służba.
Aż w końcu doszło do wyjazdu do Afganistanu; to była trudna decyzja, jechałem przecież z ludźmi, których nie znałem. Jednak zdecydowałem się. To była III zmiana, zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa: byli już polegli, byli ranni.
Choć teraz wiem, że nie miałem pojęcia, z czym się człowiek tam spotyka na co dzień, z czym trzeba walczyć: i nie chodzi o walkę z użyciem broni, chodzi o walkę z samym sobą. Tego dnia jechaliśmy z konwojem z Ghazni do Szarany. I wjechaliśmy na "ajdika", minę-pułapkę zastawioną przez talibów.
Siedziałem w aucie saperów na wieży jako "gunner", strzelec. Wypadłem z niej i przeżyłem, a wszyscy koledzy w pojeździe zginęli na miejscu. Był 20 sierpnia 2008 r. Nie pamiętam tego, bo pięć minut przed wypadkiem organizm mi się wyłączył. Nie potrafię sobie nic przypomnieć, choć byłem przytomny, nawet rozmawiałem z kolegami. Obrażenia? Usunięta nerka, śledziona, złamane żebra, kręgosłup w trzech miejscach, krwiak na głowie, strzaskane biodro, kolano, kostka. Potem leczenie - szpitale w Bagram, Ramstein, rehabilitacja w kraju. Świadomość włączyła mi się dopiero po trzech tygodniach.
Zobaczyłem wtedy nad łóżkiem tatę i spytałem: "Co się ze mną stało?". Opowiedział mi o całej sytuacji. O kolegach, którzy zginęli. Ale doskonale wiedziałem, że nie zrezygnuję, że to nie jest rzecz, która może mnie załamać. Przyrzekłem sobie, że nie będzie czasu płakać, będę walczył. Ani przez chwilę nie przeszła mi przez głowę myśl: "Emil, nie rób tego, nie warto!". Mogę podziękować rodzinie, narzeczonej, kolegom z wojska: wsparcie było ogromne. Mówili: "Trzymaj się, poradzisz sobie!".
Po roku byłem gotowy, mogłem stanąć przed komisją lekarską. Ale wtedy miałem zbyt duży uszczerbek na zdrowiu, zbyt duże obrażenia, żeby mnie można było przywrócić do służby na normalnych zasadach. Przy 80 proc. uszczerbku jeden skok na spadochronie i nie miałbym kręgosłupa... Do tego potrzebne były przepisy, które pozwoliłyby mi służyć w takim stanie zdrowia. Inaczej stanąłbym przed komisją, został zwolniony i poszedł na rentę. To byłoby chore, bo nie jechałem przecież dla siebie, tylko na rozkaz. Miałem szczęście w nieszczęściu, że wypadek wydarzył się wtedy, gdy zmieniało się prawo. Dostałem szansę. Byłem pierwszym, który wrócił do armii jako "zdolny z ograniczeniami".
Teraz jestem kancelistą w sekcji personalnej 18. batalionu, to praca biurowa. Tak, ciągnie mnie w powietrze, czasem jestem wkurzony: koledzy wracają ze skoków, a ja wiem, że zawsze będę miał przed sobą biurko. Niestety, tak widać miało być. Przeżyć, stanąć na nogi i pokazać, że da się wyjść z tego wszystkiego z podniesioną głową. Tak to sobie tłumaczę.
St. szeregowy Waldemar Amrozi: Traciłem przytomność, krzyczałem w agonii: "Uśpijcie mnie!"...
Zaciągnąłem się do armii w 2001 r. i trafiłem do batalionu w Rząsce, a po czterech miesiącach przenieśli mnie do Bielska. Wiedziałem, że zostanę żołnierzem zawodowym, od dawna było to moim marzeniem. Ćwiczyłem sztuki walki, chodziłem po górach, imponowało mi wojsko: taktyka, działania specjalne. Po służbie zasadniczej zostałem na nadterminową; w 2004 r. wyjechałem do Iraku. Najbardziej zapalna sytuacja? Podczas ochrony budynku City Hall w Karbali bojówki Al-Sadra ostrzeliwały nas bez przerwy przez dwie doby: z karabinów maszynowych, moździerzy, granatników. Po powrocie, już na urlopie, zaczęło mi czegoś brakować...
Cztery lata później poleciałem na III zmianę do Afganistanu jako celowniczy granatnika automatycznego. I już na pierwszym patrolu wjechaliśmy hummve na minę-pułapkę, ale, na szczęście, nikomu nic poważnego się nie stało. Koledzy powiedzieli, że wykorzystaliśmy swoją szansę, że na pewno na kolejną minę nie wjedziemy. Ranny zostałem na V zmianie: w 2009 r., 4 września.
O świcie wyruszyliśmy z Giro konwojem do Ghazni; podczas drogi powrotnej nasz transporter opancerzony rosomak prowadził kolumnę, było już widać polskie posterunki. Trzy kilometry przed bazą talibowie założyli ładunek. Siedziałem na desancie rosomaka, nagle poczułem potężne uderzenie od spodu: od razu wiedziałem, że to "ajdik". Uderzyłem głową w sufit tak mocno, że mało sobie nie złamałem karku, dostałem czymś w twarz, na bezdechu wypluwałem zęby.
Zaczęliśmy się dusić od żrącego dymu. Wpadłem w panikę, krzyczałem, żeby koledzy otworzyli drzwi. Kiedy odryglowali je, widziałem, że Marcin Poręba nie żyje: ładunek centralnie pod nim przebił pancerz. Marcin siedział ciasno koło mnie; krzyczałem, żeby wzywali MEDEVAC (ewakuację medyczną). Noga strasznie mi puchła, dostałem silnego krwotoku, podali mi opaskę uciskową. Z trudem założyłem ją na udo, zaciągnąłem, dokręciłem do oporu. Siedziałem zaklinowany plecakami i pociskami RPG. Wreszcie chłopcy wyciągnęli mnie, położyli na nosze - czekaliśmy na śmigłowce.
Pomału traciłem przytomność, robiłem się strasznie senny. W szpitalu w bazie Ghazni krzyczałem w agonii: "Uśpijcie mnie!". Podczas pierwszej operacji dostałem dwa razy więcej krwi niż ma w sobie dorosły człowiek. Lekarze wybudzili mnie dwa dni później, w amerykańskiej bazie w Ramstein; byłem jeszcze zaintubowany. Pierwsze, co powiedziałem to: "Ja chcę żyć!". Przeszedłem łącznie 22 operacje połamanej miednicy i nogi, dostawałem środek przeciwbólowy sześć razy mocniejszy od morfiny. Kiedy pojawiła się sepsa, zgodziłem się na amputację. Na szczęście nogi nie straciłem. Po czterech miesiącach wróciłem do Polski.
Od paru miesięcy chodzę bez pomocy kul, staram się o powrót. Byłem na pierwszej komisji lekarskiej. Przyszłość wiążę tylko z wojskiem. Gdzie indziej nie mógłbym normalnie pracować. Dowództwo brygady deklaruje pomoc.
Chorąży Szymon Kustoś: Prawie mi wtedy prawą nogę, główną przyczynę mego inwalidztwa, obcięło...
Zostałem powołany do zasadniczej służby wojskowej, jak wielu innych poborowych, no i do tego stopnia mi się spodobało, że zostałem na żołnierza zawodowego. Mam korzenie w desancie, w korpusie medycznym. W 1997 r. pierwszy raz byłem w Bośni, wróciłem szczęśliwie.
Drugi raz pojechałem tam jako zaopatrzeniowiec. Nie byłem w Iraku ani w Afganistanie, ale z tego, co słyszałem, tych misji nie ma nawet co porównywać. Tamto to misja stabilizacyjna, ingerencja wojskowa była niewielka i sporadyczna. A Irak czy Afganistan to wojna. Ale to w Bośni uległem wypadkowi, co spowodowało, że musiałem odejść z armii. Nie z własnej woli: odszedłem, bo taka była wola lekarzy.
To był 2003 r., maj, normalny wyjazd po zakupy. By nie być posądzonymi o stronniczość w stosunku do lokalnych dostawców, jeździliśmy kupować zaopatrzenie medyczne na Węgry. Wracając z miasta Pecz mieliśmy wypadek, taki, jakich setki zdarzają się w Polsce. Cywilna ciężarówka wjechała w nas czołowo. To było jeszcze w Chorwacji, niedaleko Słoweńskiego Brodu, tuż przed granicą z Bośnią. Kierowca tira chyba zasnął za kierownicą.
Wskutek tego wypadku mocno ucierpiałem, byłem nieprzytomny. Prawie mi wtedy prawą nogę, główną przyczynę mego inwalidztwa, obcięło.
I było tak, jak zwykle w takich przypadkach: przyjeżdża pogotowie, zaopatrza, zabiera, zawozi na operację itd. Ja tego nie pamiętam, bo przez trzy, może cztery dni byłem nie do końca świadomy. Dopiero później po kolei, po troszku, wracałem wreszcie do realności. Dwa tygodnie na miejscu, potem szpital amerykański, samolotem do Polski. Tam trzy, cztery miesiące w szpitalu; kolejne operacje, usuwanie blach, drutów, śrub, przeszczepy skóry.
Po dwóch latach, po zwolnieniach, urlopach zdrowotnych, stanąłem na nogi. I wtedy wysłano mnie do lamusa. To było przykre, ale nie winię za to wojska - takie były przepisy. Na początku nawet nie musiałem sobie życia układać, miałem I grupę inwalidzką, walczyłem o zdrowie, o ruchomość stawów, nogi. Codziennie sześć, siedem godzin rehabilitacji. Lekarze mówili, że nie będę zginał nogi więcej niż 80 stopni. Teraz kąt zgięcia mam 120. Ciężka walka ze łzami w oczach. Potem dostałem II grupę. Krótko pracowałem jako kierowca. I wtedy armia wyciągnęła do mnie rękę; okazało się, że jest szansa zatrudnienia mnie jako cywila. Pracowałem tak aż do 28 grudnia ubiegłego roku. Wtedy znowu stałem się żołnierzem. Wystarczyło napisać wniosek do ministra obrony, bo byłem cywilem poza służbą, żeby mi na to pozwolił. I minister się do tego wniosku przychylił. Napisałem też wniosek, by wstrzymano mi rentę. I teraz sam pracuję na swoją emeryturę.
Siedzę w sekcji personalnej w dowództwie brygady jako administrator baz danych kadrowych. Nawet nie musiałem zmieniać biurka. Status rencisty dawał większą stabilizację, nic nie trzeba było robić, żeby dostawać rentę - tylko od czasu do czasu stanąć przed komisją. A teraz, gdyby była np. dyslokacja jednostki, trzeba by się było z tym pogodzić. To dlatego żona była przeciwna. Jednak życie żołnierza jest znacznie ciekawsze od życia pracownika cywilnego, więc bardzo chciałem wrócić...
Piotr Subik
Czytaj więcej: