Oficjalna historia, którą poznajemy na początku spektaklu, jest taka: reżyser Iwan Wyrypajew zainteresował się zamieszczanymi w internecie historiami o kontaktach ludzi z UFO. Postanowił je zweryfikować i spotkać się z tymi "kontaktowcami" osobiście. Wziął, oczywiście, pod uwagę, że zapewne większość z tych państwa nie jest specjalnie zdrowa na umyśle, dlatego zrobił mocny odsiew i pozostawił tylko tych, którzy są względnie normalni. Ostatecznie wybrał kilkanaście osób, którzy wydali mu się odpowiedni - i postanowił się z nimi spotkać, nagrać ich wypowiedzi i na podstawie tego zrobić film. Problem polegał na tym, że ludzie ci są rozsiani po całym świecie: od Australii po Norwegię i od Hong-Kongu po Stany. No i żeby się z nimi spotkać - potrzeba jednak trochę kasy. Wyrypajew udał się zatem do swojego kolegi, rosyjskiego oligarchy... Od początku nie wiadomo, kiedy mamy do czynienia z grą, a kiedy nie. Na początku spektaklu przed sceną staje aktor, który odczytuje skierowany do publiczności list nieobecnego Wyrypajewa. A później okazuje się, że wszystkie reguły, w które na początku wprzągł nas reżyser - jedna po drugiej - przestają obowiązywać. Do tego stopnia, że pod koniec okazuje się, że częścią gry jest nawet ustawiona w rogu sali reklama sponsora przedstawienia. Której do tej pory my, jako widzowie, poświęcaliśmy pi razy oko tyle uwagi, co krzesłom, klepkom w podłodze czy kontaktom w ścianach. "Kontaktowcy" mówią coś o wiele "ważniejszego" od samych historii o "niskich humanoidach z podłużnymi głowami". Odkrywają przed publicznością - ho ho - TAJEMNICĘ, nie tylko przez duże T, ale przez duże wszystkie litery. I o to właśnie chodzi z tym Wyrypajewem-kaznodzieją. Bo ta TAJEMNICA to przecież Bóg, o którym reżyser sporo opowiada w wywiadach ostatnimi czasy. A z kolei ten cudzysłów, w który ująłem słowo "ważniejszego" jest dlatego, że ta odkryta TAJEMNICA okazuje się - cóż - dość banalna. Choć z tą banalnością to może być kręcenie nosem. W publiczności byli ludzie, którzy podczas seansu płakali. Byli też tacy, którym na twarzach, jak to mówią, malował się wyraz niesamowitego szczęścia. Serio. Im bliżej końca spektaklu - tym większego. W tym sensie sam Wyrypajew okazał się kosmitą, który doprowadził do "kontaktu" i wywarł na publiczności (a przynajmniej jej części) takie wrażenie, jakie kosmici wywarli na jego "kontaktowcach". A że filozofia ta przypomina nieco, jak sam autor przyznaje w pewnym momencie, filozofię rodem z "Avatara" - to inna sprawa.