Wielka improwizacja
Nie pomoże zapowiadana ustawa o ratownictwie medycznym, choćby najlepsza, jeśli nie zmieni się nastawienie środowiska lekarskiego do tej specjalizacji. Pilnych zmian wymaga też kształcenie ratowników.
Coraz więcej mówi się o konieczności wprowadzenia w życie ustawy o ratownictwie medycznym oraz ustawy o sytuacjach kryzysowych. Znalazły się one wśród zadań priorytetowych Ministerstwa Zdrowia. Na tych fundamentach ma powstać zintegrowany system, który umożliwi skuteczniejszą pomoc poszkodowanym we wszelkiego rodzaju wypadkach.
Jedną z istotnych kwestii jest określenie zadań, jakie będzie spełniać ratownik medyczny. Od tego powinien zależeć sposób rekrutacji oraz program kształcenia studentów tej specjalności. Podniesienie jakości nauczania poprawi prestiż zawodu ratownika medycznego. Z kilkuletnich obserwacji wynika, że wśród kandydatów na studia przeważają jednak ci, którym nie udało się dostać na kierunek lekarski, a zdali łatwiejszy egzamin na ratownictwo. Tworzyły się w ten sposób roczniki sfrustrowanych młodych ludzi, którzy na ratownictwo zdawać nie chcieli.
Zakładając, że będzie to tylko przechowalnia do czasu ponownego zdawania na wydział lekarski, czekali i nie kryli swojej niechęci do kierunku, na którym się znaleźli. Spowodowało to nieprzychylny odbiór w gronie pedagogów i studentów innych kierunków. Z czasem prawie wszyscy zaczęli traktować przyszłych ratowników jak studentów drugiej kategorii. To z kolei miało negatywny wpływ na garstkę tych, którzy od początku bardzo chcieli zostać ratownikami.
Inna grupa kandydatów po prostu się do tego zawodu nie nadaje. Trudno sobie przecież wyobrazić drobną, szczupłą dziewczynę, prowadzącą przez 40 minut masaż serca albo dźwigającą po schodach otyłego pacjenta z zawałem. Mimo tak oczywistych przeszkód, nie można było przeprowadzać testów sprawnościowych na egzaminie wstępnym, gdyż było to niezgodne z rozporządzeniem ministra.
Wydział Nauki o Zdrowiu, a w jego ramach kierunek ratownictwo medyczne, powstał na warszawskiej Akademii Medycznej dopiero w 2000 r. Od samego początku stanowił problem dla władz uczelni, bo jak wspomina prodziekan Wydziału Nauki o Zdrowiu, prof. Bożena Tarchalska-Kryńska: - Byli studenci, a reszty nie było... Program nauczania opierał się na tzw. programach autorskich, które trzeba było dopasować do warunków, jakie posiadała uczelnia, a były one mizerne. Prof. Tarchalska-Kryńska przyznaje, że warszawska AM nie była dobrze przygotowana do przyjęcia tak dużej liczby studentów z całkiem nowymi, wciąż niesprecyzowanymi wymaganiami. Należało zacząć uczyć ratowania, podczas gdy do tej pory uczono przede wszystkim leczenia.
Ratownictwo jest jeszcze bardzo młodą dziedziną medycyny, a wielu lekarzy nawet dokładnie nie wie, czego powinni uczyć. Dlatego większość improwizuje na zajęciach, by przekazać wiedzę, która ich zdaniem może się w przyszłości przydać. Do tego dochodzi niechęć do studentów ratownictwa, brak wiary w ich możliwości i w sens przekazywania im wiedzy.
Stąd wynikają często, krępujące dla obu stron, sytuacje. Lekarz, nie wiedząc, z kim tak naprawdę ma do czynienia, obrazowo opisuje studentom krew jako "takie ciężarówki, które dostarczają tlen do fabryk, czyli komórek", ale równie dobrze potrafi niezwykle drobiazgowo opowiadać o radiologicznych metodach leczenia nowotworów, z którymi ratownicy nigdy się nie zetkną. Spowodowane jest to po części brakiem podręczników, w których przedmioty (do tej pory opracowywane dla potrzeb przyszłych lekarzy) mogłyby zostać zaadaptowane na potrzeby ratownictwa. Na razie jednak studenci korzystają z wydawanych przez uczelnie skryptów, książek lekarskich oraz zagranicznych stron internetowych, gdzie najłatwiej można znaleźć niezbędne informacje.
Olbrzymie kłopoty są z zajęciami, które z punktu widzenia przyszłej pracy powinny być priorytetowe. Niewiele godzin poświęca się na praktykę. Podstawowy, wydawałoby się, dla ratownika przedmiot, czyli kwalifikowana pierwsza pomoc, został z kolei zbity w intensywne dwutygodniowe bloki, zakończone zaliczeniem praktycznym i teoretycznym. Byłoby znacznie lepiej, gdyby w rozbudowanej postaci przedmiot trwał przez cały tok studiów, tym bardziej że standardy niesienia pomocy są regularnie modyfikowane i ogłaszane przez Europejską Radę Resuscytacji. Pozwoliłoby to uniknąć wielu nieporozumień. Okazuje się bowiem, że wielu lekarzy nie śledzi na bieżąco zmian zalecanych przez Radę, co więcej - czasem wprowadza własne modyfikacje i taką wersję spodziewa się usłyszeć na egzaminie. Na etapie studiów może to mieć tylko wpływ na ocenę, ale w karetce pogotowia - na życie ratowanych osób.
Oddzielnym tematem są ambicjonalne i finansowe wojny w środowisku. Dla wielu lekarzy praca w karetce jest dodatkowym źródłem dochodu. Wizja pozbawienia ich tego zarobku i zastąpienia lekarzy przez paramedyków rodzi oczywisty sprzeciw. By do tego nie dopuścić, deprecjonuje się kompetencje ratowników i sieje strach wśród pacjentów: Chyba woli pan być ratowany przez lekarza po sześciu latach studiów niż ratownika po trzech? Tymczasem właśnie lekarz w karetce może zepsuć więcej niż ratownik (nie jest przecież tajemnicą, że często w pogotowiu dorabia sobie okulista lub ginekolog).
Minister Zbigniew Religa powinien zatem nie tylko pracować nad samą ustawą, nad wymyśleniem dobrego systemu i koordynacji działań służb ratowniczych w chwili kryzysu, ale też nad przełamaniem niechęci samych lekarzy do ratowników. Dopiero wtedy całość zadziała, jak należy.
Autor jest studentem III roku Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej w Warszawie, kierunek ratownictwo medyczne.
Polityka