W traumie obaw
Z Andrzejem Melakiem, bratem Stefana Melaka, przewodniczącego Komitetu Katyńskiego, jednej z 96 ofiar katastrofy rządowego samolotu pod Smoleńskiem, rozmawia Michał Bondyra.
Od kilku miesięcy znamy raport Komisji Millera. Jego krytycy zarzucają, że jest on kopią tego przedstawionego wcześniej przez MAK. Dla Pana także?
- Ten raport powstał na podstawie dokumentów, które polska prokuratura otrzymała od prokuratury rosyjskiej. Jak może więc być sporządzony dobrze, jak śledztwo może być wnikliwe, a wyniki prawidłowe, skoro nie ma dostępu do materiałów źródłowych dotyczących tej katastrofy? Nie ma wraku samolotu, nie ma oryginałów czarnych skrzynek, nie ma badań przy wraku ani badań oblotu lotniska w Smoleńsku dokonanego 15 kwietnia 2010 r. Zmieniane są też zeznania kontrolerów powietrznych sprowadzających samolot.
- Poza tym polska komisja została powołana przez p. Millera, który jest w pewien sposób też odpowiedzialny za dopuszczenie do tej katastrofy, bo jemu podlegał BOR i gen. Janicki. Śledztwo smoleńskie, co widział cały świat, było prowadzone wbrew wszelkim regułom postępowań w tego rodzaju wypadkach.
- Po kilkunastu miesiącach od katastrofy nie ma pełnej dokumentacji sekcyjnej, a wszystkie dowody, które są w zasięgu polskiej prokuratury na terenie Polski, są przez nią ignorowane. Nie ma też odzewu na apel rodzin, które żądają ekshumacji, przeprowadzenia sekcji swych braci, synów i córek, rodzin, które słusznie wątpią w to, kto znajduje się w tych trumnach. Dotąd przeprowadzono tylko jedną ekshumację - Zbigniewa Wassermana. Pozostałych absolutnie nie, choć powinno to być zrobione nie na wniosek rodzin, ale z urzędu. Dlatego raport Millera uważam za kalkę raportu MAK, która została tylko dostosowana do polskich potrzeb.
- Tam jest tak wiele błędnych teorii, które podważają polscy i zagraniczni specjaliści, że trudno poważnie rozważać jego wiarygodność.
- Przecież stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, badając w USA sprawę komputera pokładowego, że całe urządzenie kontrolne samolotu przestało działać na wysokości 15 m. Nie można mówić więc o katastrofie w Smoleńsku, ale nad Smoleńskiem. Jest rzeczą niespotykaną, by samolot o ciężarze kilkudziesięciu ton, spadając z 15 m, nie zrobił wielkiego leja, którego nie ma na miejscu jego ewentualnego uderzenia w ziemię.
- Poza tym, jak wykazały eksperymenty śledcze, od tamtego czasu 5 samolotów podobnej konstrukcji wylądowało w Rosji w podobnych warunkach, na twardym podłożu, i żaden nie uległ takiej destrukcji na setki tysięcy części jak polski tupolew 154 N. Zdjęcia zrobione przez p. Wiśniewskiego z Polskiej Telewizji w kilka minut po katastrofie pokazują pożar terenu, na który spadł samolot. Ten pożar wygląda tak, jakby palił się trawnik.
- Poza tym cała konstrukcja badania tego wypadku w myśl załącznika 13. do konwencji chicagowskiej była błędna. Wykazał to raport Millera, przyznając, że lot do Smoleńska był lotem wojskowym (konwencja chicagowska dotyczy lotów cywilnych). Potwierdził to też raport Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego, która nie ujęła w swoich statystykach tego lotu jako lot cywilny. Olbrzymim błędem była decyzja podjęta przez rząd Tuska o bezwarunkowym oddaniu całego śledztwa w ręce Rosji, za co premier powinien być postawiony przed Trybunałem Stanu, być może też przed sądami powszechnymi, bo takie zachowanie pachnie zdradą stanu.
Wróćmy do dnia katastrofy. W jakich okolicznościach i od kogo dowiedział się Pan o śmierci śp. brata?
- Jechałem do Siedlec, by brać udział w uroczystościach sadzenia dębów katyńskich. Miałem tam być ze Stefanem, ale on wyleciał do Katynia. W drodze usłyszałem w radiu komunikat o kłopotach polskiego samolotu z prezydentem na pokładzie. Początkowo informacje, choć niepokojące, w żaden sposób nie wskazywały na tak dramatyczne zakończenie. Następna wiadomość była już tragiczna: nikt nie ocalał. Wszyscy zginęli. Przerwałem podróż. Zacząłem wszystko obserwować za pośrednictwem mediów. Nikt mnie nie powiadomił o śmierci brata. Na pasku w telewizji przeczytałem o możliwości udania się do Moskwy w celu identyfikacji zwłok. Przeczytałem numer telefonu. Zadzwoniłem i zgłosiłem się na wyjazd.
I wraz z innymi rodzinami przybył Pan do Moskwy, by zidentyfikować ciało śp. brata...
- Rosjanie byli bardzo uprzejmi, prawie że przejęci. Pokazano mi to, co znaleziono przy ofiarach. Szczęśliwie rozpoznałem telefon Stefana. Potem pokazano mi jego zdjęcie wykonane po katastrofie. Ciało brata było nienaruszone. Stefan był ubrany: w marynarce, krawacie, spodniach, koszuli - wyglądał jakby spał. W końcu pokazano mi zwłoki brata po sekcji. Był zmieniony, bo to było dwa, może trzy dni później. Bez żadnych wątpliwości go jednak rozpoznałem, widziałem go, dotykałem.
- I gdy klika miesięcy później przyszły dokumenty z sekcji zwłok z charakterystyką jego obrażeń, to czytałem to tak, jakby ten opis go w żaden sposób nie dotyczył. Brat miał 172 cm wzrostu i ważył ponad 105 kg. Był tęgi. W protokole sekcyjnym napisano: wzrost 195 cm z lekką otyłością, ubrany w niebieską koszulę, choć wiem, że był w białej. Widziałem to zresztą na zdjęciu. Opis sekcyjny mówi o licznych uszkodzeniach twarzy, których ja, patrząc na niego w Moskwie, absolutnie nie widziałem...
Z czego wynikały te rażące rozbieżności?
- Uważam, że te wszystkie opisy sekcji były pisane post factum. Tak jak w przypadku Zbigniewa Wassermana, gdzie po otwarciu zwłok wyszczególniono dokładny opis organów, które kilka lat wcześniej w polskich szpitalach na skutek choroby mu usunięto. Tak samo pisano i o Stefanie. Podobnie opisano też sekcję zwłok Janusza Kurtyki, którego rozpoznawała na identyfikacji żona, syn, brat i jeszcze jakiś polski śledczy. Pani Zuzanna, która jest lekarzem, oglądała zwłoki męża i twierdzi, że nie było absolutnie żadnej sekcji, a po kilku miesiącach przyszedł protokół z opisem sekcji jej męża. Przecież jedyną trumną otwartą w Polsce w kilka dni po katastrofie była trumna śp. prof. Lecha Kaczyńskiego. Przypomnę, że prócz ciała prezydenta znaleziono w niej nogę któregoś z generałów. Jak tu mówić o precyzyjnym i fachowym działaniu Rosjan?
- Gdy pytaliśmy o to, w jakich czynnościach polscy prokuratorzy brali udział i o potwierdzenie ich obecności w postaci protokółów, podpisów czy wniosków, okazało się, że takowych nie ma. Żadnych. Oni byli z Rosjanami w jednym pokoju, ale stali z boku. Jak ubodzy krewni. Nie mieli żadnej możliwości działania, interweniowania ani wnioskowania o cokolwiek. Te protokoły to jest radosna twórczość Rosjan. Zwłaszcza w kontekście zdarzenia którejś z nocy spędzonej w Moskwie. Na sali, w obecności rodzin, a także przedstawicieli strony rosyjskiej, p. Arabski powiedział tak: "te trumny, w które wkładacie zwłoki, nie będą w Polsce otwierane".
- Dziś wnioskując logicznie, myślę, że on to mówił nie tyle do nas, ile do Rosjan. To, co uważacie, włóżcie - my i tak tego nie sprawdzimy. Tak jak wniosku p. Kopacz, która kłamała nam, mówiąc, że teren katastrofy został przekopany na głębokość jednego metra, a wszystkie szczątki bliskich, wyposażenie i to, co mieli przy sobie, zostało znalezione. A w październiku 2010 r. archeolodzy wydobyli na z góry określonym, niedużym terenie jeszcze ponad 5 tys. szczątków ludzkich i różnych przedmiotów.
Czy po czymś takim można normalnie funkcjonować? Wyjść z cienia tragedii?
- To, co się stało pod Smoleńskiem, do końca życia będzie miało wpływ na moje życie. Nie da się wyrzucić z pamięci wspomnień o tym, co robiliśmy ze Stefanem, wspomnień tragedii. Nie da się też zapomnieć o serwilistycznej względem Rosjan postawie polskiego rządu, o zlekceważeniu przez ten rząd podstawowych obowiązków względem rodzin i własnego narodu. Ten ostatni, chociaż doświadczony, ze wszech miar zasługuje na to, by poznać prawdę, bo bez niej ani polska niepodległość, ani polska niezawisłość, ani narodowy byt nie jest absolutnie pewny i bezpieczny. Dlatego to jest coś, czym żyję do tej pory.
- Dopóki będę żył, będę dążył do tego, by prawdę o tej tragedii wyjaśnić. Robię to w Stowarzyszeniu Rodzin Katyń 2010, działając wspólnie z wieloma wdowami i ich dziećmi. Chcemy działać nie tylko w Polsce, ale i na arenie międzynarodowej. Proszę sobie wyobrazić, że kilka godzin po katastrofie ekipy najlepszych w Polsce specjalistów były gotowe do wylotu do Smoleńska w celu pomocy w identyfikacji polskich obywateli. Czekali w Bydgoszczy na sygnał z rządowego centrum. Nie doczekali się. Rząd wolał wziąć przypadkowych ratowników i oddać wszystko w ręce Rosjan. To w tym upatruję skutki tej traumy. Traumy, jaką my, rodziny tych, którzy zginęli, przechodzimy do tej pory żyjąc obawami, czy na pewno nasi bliscy są w trumnach, w których ich pochowaliśmy.