W majestacie prawa
Czy twoja własność oddana do naprawy może zostać sprzedana, a dług wart 600 tys. zł przehandlowany za 500 zł? Okazuje się, że tak.
Znajomi Marka Marca z Dziwnowa dopytują w żartach, dlaczego do tej pory nie kupił "kałacha" i nie zrobił porządku w Sądzie Gospodarczym w Koszalinie. Bo historia jego kutra jest tak absurdalna, że aż trudno w nią uwierzyć.
Pan Marek był, a właściwie formalnie nadal jest, właścicielem kutra - dużej jednostki - 25 metrów pokładu. W 2001 roku oddał go na czas remontu do Stoczni "Kuter" w Darłowie. - Musiałem wziąć kredyt, więc potrzebowałem wyceny biegłego rzeczoznawcy. Kuter wyceniono wtedy na 346 600 zł. Dostałem kredyt i rozpocząłem remont, za który zapłaciłem 150 tys. zł - opowiada swą historię Marzec. - Ponieważ planowałem dalsze naprawy, kuter został w stoczni. Dyrektor wyraził zgodę, dok, w którym stał mój "DZI-103", był wtedy nieużywany, nie miał atestu - wspomina, pokazując papiery.
Marzec pozostawił więc kuter w stoczni i załatwiał pieniądze na dalszy remont. Ilekroć przejeżdżał przez Darłowo, widział swój kuter. Dlatego uznał za żart wieści od osób postronnych, jakoby kuter został sprzedany, wyholowany z portu i że ktoś go teraz przerabia na statek pasażerski. - Śmiałem się, że najwyżej będę miał statek, ale kiedy zobaczyłem, że kutra nie ma już w stoczni, która wcześniej ogłosiła upadłość, przestałem się śmiać - mówi.
Dowiedział się, że syndykiem masy upadłościowej jest Marian Kujawa, natychmiast więc próbował się z nim skontaktować. Bezskutecznie. Pojechał do Szczecina, do Izby Morskiej, i poprosił o rejestr swojego statku, czyli tak zwaną "hipotekę morską". Dostał na piśmie, że nadal jest właścicielem kutra "DZI-103". To go jednak nie uspokoiło, bo "fizycznie" kutra nie miał.
Dwa rejestry okrętowe
Okazało się, że kilka tygodni wcześniej syndyk Marian Kujawa zamieścił w prasie dwa ogłoszenia "Sprzedam kuter". Zgodę na sprzedaż wyraziła sędzia komisarz Anna Maria Majewska-Jurys. Nie sprawdziła w Izbie Morskiej "hipoteki". A że podobno nie było chętnych na taki zakup, więc syndyk złożył pismo u pani sędzi: "W związku z brakiem zainteresowania ze strony chętnych na kupno kutra "DZI-103", należącym do Marka Marca, proszę o wyrażenie zgody na sprzedaż z wolnej ręki jako kadłuba, bo jako kadłub pójdzie". Zgodę dostał i tydzień później kuter, wart 346 600 zł (przed remontem) został sprzedany za... 20 tys. zł, jako kadłub.
Był listopad 2001 roku. Pan Marzec dotarł do nowego właściciela swojej własności. Ten pokazał mu papiery świadczące, że kadłub zakupił legalnie. Kilka miesięcy później odsprzedał go komuś, też za 20 tys. zł. Dzień po transakcji nowi właściciele ubezpieczyli go na... 700 tys. zł i zajerestrowali w Gdańsku jako "WIKING 3".
- Teraz mój statek ma podwójny rejestr okrętowy. Jako "DZI-103" jest moim kutrem, a jako "WIKING 3" - ich statkiem. Jak to możliwe? Poza tym skoro sprzedano kadłub, gdzie podziała się reszta? Na przykład silnik wart około 200 tys. zł? - pyta Marzec.
Kilkakrotnie odwiedził sędzię Majewską-Jurys. Kazała mu udowodnić, że to był jego kuter. - Rozczarowałem ją, pokazując wyciąg z rejestru Izby Morskiej - mówi. - Kolejny ruch należał do syndyka, który podał mnie do sądu.
Syndyk zażądał od Marca 260 tys. zł za postój kutra w stoczni. Sprawa skończyła się w Sądzie Apelacyjnym w Gdańsku, który uznał, że kuter stał w stoczni zgodnie z umową Marca z ówczesnym dyrektorem, więc syndykowi żadne pieniądze się nie należą.
Dlaczego jednak Marek Marzec nie skierował przeciwko syndykowi i sędzi komisarz sprawy karnej do sądu? Otóż, zarówno prokuratura rejonowa, jak i okręgowa odmówiły wszczęcia postępowania. - Pozostawała mi sprawa cywilna, ale nie stać mnie na ponoszenie kosztów sądowych - tłumaczy. - Syndyka, który mnie okradł, z kosztów zwolnili, a ja, okradziony, mam płacić?
Sędzia Majewska-Jurys nie dostrzega uchybień. - W momencie ogłoszenia upadłości upadły traci prawo zarządu majątkiem. Wchodzi syndyk i spisuje wszystko, co zastał. Jeśli pani nieopatrznie pozostawi swój samochód na terenie upadłej firmy, też nie zostanie on pani oddany. Ale, jeżeli ktokolwiek ma jakiekolwiek prawa do rzeczy, która się znajduje w masie upadłości, ma obowiązek złożyć do sędziego komisarza wniosek o wyłączenie jej z masy upadłości. Pan Marzec takiego wniosku nie złożył. Uważam, że syndyk dołożył należytej staranności, poszukiwał właściciela kutra, pisał do ludzi, którzy mogli coś na ten temat wiedzieć. Nie musiał posiadać wiedzy, że statek jest rejestrowany w Izbie Morskiej, choć nawet gdyby się okazało, że statek należy do Marka Marca, to syndyk miał prawo go sprzedać, bo pan Marzec nie zgłaszał się po swoją własność - powiedziała sędzia.
Pan Marek się denerwuje: - Przecież księgi wieczyste do czegoś obligują? O tym, że mój kuter został wyholowany ze stoczni dowiedziałem się po miesiącu. Tymczasem na odwołanie są tylko dwa tygodnie. Kpina!
- Faktycznie doszło do zbycia kutra, który nie należał do majątku stoczni, a sędzia wyraziła zgodę na sprzedaż. Rzecznik dyscyplinarny Sądu Rejonowego w Koszalinie sprawdzi, czy sędzia nie naruszyła prawa, przekraczając uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków. Jeśli tak się stało, czeka ją postępowanie prokuratorskie z artykułu 231 kodeksu karnego, który mówi o odpowiedzialności funkcjonariuszy państwowych - mówi Ryszard Gąsiorowski, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Dług tanio sprzedam
Kolejną ofiarą Sądu Gospodarczego w Koszalinie jest Bogdan Saletra. W 1993 roku wydzierżawił Koszalińskie Zakłady Naprawy Samochodów (KZNS). Rozpoczął produkcję bębnów hamulcowych do 160 typów pojazdów, w tym do mercedesów, volvo, scanii. Udało mu się nawiązać współpracę z zachodnimi kooperantami. Firma zaczęła przynosić zyski, ale właśnie wtedy wypowiedziano mu dzierżawę i zarządzono inwentaryzację.
Z obliczeń Saletry wynikało, że miał nadwyżkę w towarze w wysokości 150 tys. zł. Według likwidatora KZNS były to buble i niedoróbki. Saletra twierdzi, że prosił o inwentaryzację w kwietniu, zrobiono ją jednak dopiero w lipcu, sprzedając przez ten cały czas jego produkcję. W końcu likwidator uznał, że Saletra ma dług w wysokości 90 tys. zł. Sprawa trafiła do sądu, który kazał ten dług spłacić. W 1999 roku do likwidowanego zakładu wszedł syndyk Jerzy Deszkiewicz.
- Pan Deszkiewicz zaprosił mnie do kancelarii na rozmowę. Zasugerował rozwiązanie. Mógłbym podstawić jakąś osobę, która kupiłaby mój dług i miałbym spokój. Ale to kosztowałoby ok. 16 tys. zł. Chociaż to była propozycja łapówkarska, dzisiaj pluję sobie w brodę, że tego nie zrobiłem - mówi Saletra. Wtedy odpowiedział syndykowi, że nie dysponuje taką kwotą, ale propozycję przemyśli. Myślał nad nią już w szpitalu, bo po wyjściu od syndyka skoczył mu poziom cukru, serce waliło jak oszalałe i trafił do szpitala. Po wyjściu, kiedy zadzwonił do syndyka, usłyszał, że propozycja nie jest już aktualna.
- Nie dostałem żadnego pisma, przypadkiem dowiedziałem się, że mój dług w wysokości 90 tys. zł został komuś sprzedany za... 90 zł. Poszedłem do sądu obejrzeć dokumenty. Okazało się, że człowiek, który wykupił mój dług, odkupił w sumie ponad 600 tys. zł innych wierzytelności za... 500 zł. Sędzia komisarz Majewska-Jurys twierdzi, że oferta opiewająca na 90 zł była najkorzystniejsza - dodaje Saletra. Utrzymuje się z renty w wysokości 540 zł, stracił zdrowie. Nowy właściciel długu przez komornika egzekwuje należności, ściągając z renty Saletry 200 zł co miesiąc i wystawiając jego dom na licytację. Poszkodowany złożył zawiadomienie o łapówkarskiej propozycji syndyka, ale nie dopatrzono się znamion przestępstwa. - Złożyłem też odwołanie od decyzji sądu, aby wstrzymano licytację mojego domu. Negatywną odpowiedź otrzymałem już po czterech dniach - zauważa.
Saletra wysłał kolejne pisma do Ministerstwa Sprawiedliwości i sądu okręgowego. Napisał w nich: "Uważam, że każdy wierzyciel prowadzonego postępowania upadłościowego zapłaciłby dużo więcej za mój dług, który był zabezpieczony hipoteką na moim domu o wartości 260 tys. zł. Uważam, że sędzia wizytator zakpiła z mojego nieszczęścia. Może dlatego, że jest serdeczną przyjaciółką sędzi Majewskiej-Jurys".
Za te słowa Saletrę czeka kolejna sprawa - tym razem o pomówienie. Prezes sądu zawiadomił prokuraturę o popełnieniu przez niego przestępstwa. - Zaproponowano mi, żebym sam się ukarał, ale ja nie czuję się winny. Zażądałem jedynie, żeby sprawa nie toczyła się w Koszalinie - mówi.
Syndyk Jerzy Deszkiewicz pamięta sprawę Saletry. - Już sześciokrotnie składałem zeznania na policji i w prokuraturze, która nie dopatrzyła się znamion przestępstwa, więc nie mam nic do dodania. Nie składałem temu panu żadnej propozycji. Jeśli chodzi o sprzedaż długu, to wpłynęły dwie oferty opiewające na 120 zł i 500 zł. Wybrałem korzystniejszą, przedstawiłem ją sędzi komisarz, która wyraziła zgodę na sprzedaż - tłumaczy Deszkiewicz.
Tymczasem Bogdan Saletra, Marek Marzec i 22 inne osoby starają się założyć w Koszalinie Stowarzyszenie Praw Obywatelskich "Temida", które ofiarom sądów i urzędów ma służyć pomocą. Do tej pory sąd trzykrotnie odmówił im rejestracji doszukując się błędów w statucie. - Nie poddamy się. W końcu wstrząśniemy tym towarzystwem i ich powiązaniami - obiecuje Saletra.
Z ostatniej chwili: Prokuratura Rejonowa w Koszalinie wszczęła postępowanie w sprawie sprzedaży kutra należącego do M. Marca.
Magda Omilianowicz
Czytaj więcej w tygodniku