"To nie byli samobójcy"
Przekładane kilka razy w ciągu ostatniego półrocza ogłoszenie polskiego raportu w sprawie katastrofy smoleńskiej wreszcie nastąpiło. Czy kończy ono całą polityczną "epokę" dociekań w sprawie bezprecedensowej tragedii narodowej, czy przeciwnie: zacznie kolejną?
Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP) zakończyła swoją pracę w sprawie tragicznego lotu rządowego samolotu Tu-154M nr 101, upubliczniając wreszcie w piątek 29 lipca raport końcowy w tej sprawie. Konkluzje tego ponad 328-stronicowego dokumentu nie są tak zaskakujące, jak się wielu spodziewało.
Wprawdzie raport Millera (zwany tak dlatego, że na czele KBWLLP stał minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller) zadał kłam wielu pomówieniom i krzywdzącym dla kilku ofiar katastrofy supozycjom, wskazał też w dość powściągliwy sposób na zaniechania i nieprawidłowości po stronie rosyjskiej, ale ostatecznie ma również zasadniczą wadę - powstał na podstawie fragmentarycznych danych, bez pełnego dostępu do materiału dowodowego, choćby tak ważnego jak wrak samolotu, niszczejący przez długie miesiące po katastrofie pod smoleńskim niebem.
Właśnie ów brak pełnego umocowania w materiale dowodowym może być w przyszłości podstawą do kwestionowania raportu jako fragmentarycznego. Ustalenia komisji, a było w niej 34 fachowców z różnych dziedzin, nie miały charakteru orzeczeń co do winy i odpowiedzialności. Mają "jedynie" zapobiec powtarzaniu się tragedii.
Bilans błędów
Komisja Millera orzekła, że do katastrofy przyczynił się cały szereg błędów, zaniedbań i zaniechań, które skumulowały się podczas feralnego lotu. Do bezpośrednich przyczyn wypadku lotniczego według komisji zaliczyć można fakt, że lotnicy nie umieli poprawnie wykorzystać systemu automatycznego pilota.
Kpt. Arkadiusz Protasiuk miał nacisnąć w kluczowym momencie przycisk automatycznego odejścia. Jak twierdzi komisja, Tu-154 nie zaczął się jednak wznosić, ponieważ automatyczny pilot nie może zadziałać nad lotniskiem bez precyzyjnego systemu lądowania. Desperacka, ręczna próba poderwania samolotu przez kpt. Protasiuka okazała się niestety opóźniona. Minister Miller dodał jednak, że piloci "nie byli samobójcami".
Nie byli zdeterminowani, by lądować za wszelką cenę. Nie wywierano na nich żadnej presji, mimo że w ostatnich miesiącach nieraz insynuowano, że czynił to rzekomo m.in. "najważniejszy pasażer", jak w pogardliwie eufemistyczny sposób po stronie rosyjskiej nazywa się często śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Jako drugą bezpośrednią przyczynę katastrofy raport uznaje nieumiejętne korzystanie z wysokościomierza. Skorzystanie przez załogę rządowego samolotu z prezydentem RP i 95 innymi osobami na pokładzie z wysokościomierza radiowego było błędem, bo - jak wskazała komisja - załoga powinna odczytywać rzeczywistą wysokość z urządzenia barycznego, a nie radiowego. Z tego powodu tragicznie zakończony manewr odejścia na II krąg "na automacie" rozpoczął się dopiero na wysokości zaledwie 39 m, czyli stanowczo za późno. Jednocześnie komisja wyjawiła, że obecny w kokpicie dowódca wojsk lotniczychgen.
Andrzej Błasik jako jedyny poprawnie odczytał wartości wysokościomierza. Potwierdzają to nagrania z czarnych skrzynek. A to, jak wnioskują członkowie komisji, jest dowodem na to, że generał w żaden sposób nie próbował zmusić załogi do lądowania za wszelką cenę. Dlaczego więc załoga źle odczytywała wskazania, skoro generał odczytał je poprawnie?
- Być może nie słyszeli generała przez słuchawki - snuje domysły komisja. Tego komisja bezsprzecznie jednak nie ustaliła. Czymże są w obliczu tych ustaleń poniżające rewelacje rosyjskiego MAK-u o rzekomej obecności alkoholu w ciele generała, jeśli nie typowymi sowieckimi pomówieniami rodem z Kominformu.
Raport ujawnił z kolei, że piloci otrzymywali niewłaściwe komendy i informacje z wieży lotniczej w Smoleńsku, które utwierdzały ich w fałszywym przekonaniu o wysokości i o tym, że są "na właściwej ścieżce". Może więc raczej te fałszywe dyspozycje z wieży były formą presji na pilotów?
Wady raportu i odpowiedzialność
Mimo takich ustaleń raport komisji jedynie częściowo wskazuje na nieprawidłowości i błędy po stronie rosyjskiej. To i tak postęp w stosunku do wynurzeń MAK-u, który nie dostrzegł nic nieprawidłowego w funkcjonowaniu służb rosyjskich. Komisja wytknęła Rosjanom przede wszystkim zaniedbania w zakresie właściwego przygotowania lotniska oraz niewłaściwe przeszkolenie i przygotowanie służb na wieży lotniczej.
Już samo lotnisko wojskowe w Smoleńsku było według komisji nieprzygotowane do przyjęcia samolotu rządowego z Polski. W toku dyplomatycznych uzgodnień Rosjanie obiecywali stronie polskiej, że sprawność lotniska zostanie przywrócona na 7 i 10 kwietnia. Ale nie wywiązali się z tych zadań. Na przykład w 30 proc. nie działał system oświetleniowy. Polskie BOR nie zostało dopuszczone do oblotów radiolokacyjnych, których dokonali sami Rosjanie. Pod ścieżką podejścia było też nadmierne zadrzewienie, które utrudniało pracę lądującym załogom.
Wielkim zaniedbaniem według komisji był też wieloletni bałagan i nieprawidłowości w 36. Pułku Lotnictwa Specjalnego, w tym między innymi zaniechania w szkoleniu pilotów. Sam lot był też niewłaściwie przygotowany, np. pod względem technicznym. Między innymi załoga krytycznego 10 kwietnia 2010 r. zjawiła się w jednostce spóźniona, nie miała właściwej dokumentacji technicznej, w tym przetłumaczonej na język polski instrukcji eksploatacyjnej samolotu.
Sęk w tym, że w podobnych warunkach lata większość załóg, nierzadko z jeszcze mniej doświadczonymi pilotami. Pytani o to minister Miller i jego zastępca w KBWLLP, płk Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, który w przeszłości często zatwierdzał protokoły kontroli w specpułku, uchylili się od odpowiedzi na te pytania. Samolot był, jak podała komisja, sprawny technicznie.
Jedyną jak dotąd konsekwencją polityczną ogłoszenia raportu jest dymisja ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Chcąc nie chcąc, okres jego rządów w tym resorcie już na zawsze będzie się kojarzył z tragediami w lotnictwie wojskowym. Najwyraźniej minister był nieudolnym urzędnikiem, skoro nie wdrożył działań, które - po tragicznym wypadku CASY z polskimi oficerami wojsk lotniczych w Mirosławcu w styczniu 2008 r. - zapobiegłyby nieprawidłowościom, takim jak te w 36. specpułku, które napiętnowała komisja Millera.
Mimo że raport Millera nie okazał się wiernopoddańczą wersją wcześniejszego propagandowego materiału sprokurowanego przez MAK, to jednak jest on rozczarowujący. Wskazując na błędne dane, jakie polskim pilotom podawali rosyjscy kontrolerzy lotu, komisja nie analizuje jednak dlaczego - czy celowo, czy przez brak kompetencji - takie fałszywe dane były podawane.
- Nie zajmujemy się hipotezami, których nie możemy zweryfikować - stwierdził członek komisji dr inż. Maciej Lasek. Ta kwestia prawdopodobnie nigdy już nie zostanie dobrze wyjaśniona. Nie ma bowiem filmu, na którym zarejestrowano, co działo się na wieży kontrolnej. Rosjanie tłumaczyli, że doszło do "zwarcia przewodu pomiędzy kamerą a magnetowidem". Polscy eksperci przyznali, że nie jest to tak oczywiste.
*
Czy końcowy raport powinien być "końcowy", skoro do dziś Rosjanie nie oddali Polakom wraku samolotu, oryginałów czarnych skrzynek i wielu dokumentów, jak choćby części sporządzonych przed rokiem protokołów sekcji zwłok? I co w tej sprawie dzieje się naprawdę, skoro Beata Gosiewska, pytając, czy mogło dojść do wybuchu bomby ciśnieniowej, nie otrzymuje żadnej odpowiedzi, a Magdalena Merta po wysłuchaniu raportu musi go określić jako "miałki i niewiarygodny". Czy Smoleńsk 2010 stanie się w naszej historii drugim Gibraltarem 1943 i nasze pokolenie nigdy nie dowie się prawdy, będąc skazane tylko na domysły?
ADAM SUWART