To miała być zbrodnia doskonała
Byli przekonani, że nie zostawili żadnych śladów. To miała być zbrodnia doskonała. Nie wiedzieli, że to niemożliwe. Ślad pozostaje zawsze. Trzeba go tylko umiejętnie szukać. Czasem bardzo długo. Tak było właśnie w Łodzi. Śledztwo trwało kilka lat.
- A wszystko zaczęło się od dwóch kartek pełnych cyfr - wspomina w swojej mowie końcowej prokurator Robert Tarsalewski. Na dowód wyciąga je ze stosu papierów, które przed nim leżą i podnosi do góry. - Te dwa dokumenty wystarczyły, żeby sporządzić akt oskarżenia w tej sprawie. Tym dwóm kartkom poświęciłem kilka lat życia.
Te kartki pełne cyfr to statystyki zgonów w łódzkim pogotowiu ratunkowym. Pochodzą z 2000 i 2001 roku. I dotyczą tylko dwóch zespołów, w których jeździli wszyscy oskarżeni. Te zespoły - W1 i W2 - wyjątkowo się wyróżniały. To do nich należała połowa zgonów pacjentów w trakcie udzielania im pomocy. A trzeba dodać, że w tym czasie w stacji jeździło 17 tzw. karetek wyjazdowych. I jeszcze jedna najważniejsza kwestia. Niemal do wszystkich zgonów dochodziło na dyżurach tylko dwóch sanitariuszy: Andrzeja N. i Karola B.
- Nie byłoby tej sprawy, gdyby nie lekarze - podkreślał prokurator. - Ci dzielni lekarze, jak Janusz Morawski i Renata Warężak-Kuciel, właściwie można ich nazwać cywilnymi bohaterami w czasach pokoju. I oczywiście sprawy by nie było, gdyby nie ci źli lekarze. Dwóch z nich siedzi dzisiaj na tej sali.
Dzielni ludzie
Zaczęło się od kontroli leków w aptece pogotowia. Jej ówczesna kierowniczka szybko zauważyła nadmierne wydawanie trzech specyfików: pavulonu, skoliny i chlorku potasu. Leki te najczęściej pobierały tylko trzy zespoły pogotowia, wśród nich były W1 i W2. Zdziwienie było tym większe, że do pavulonu nie pobierano jednocześnie rurek intubacyjnych. Tymczasem przy podawaniu pavulonu zawsze należy zapewnić pacjentowi oddech zastępczy. Wtedy lekarze: Renata Warężak-Kuciel i Janusz Morawski rozpoczęli analizę dokumentacji lekarskiej.
- Odkryli, że pacjenci umierali, choć ich stan na to nie wskazywał. W kartach często brakowało wpisów na temat udzielania pomocy chorym - opowiada prokurator Tarsalewski. - Doktor Morawski zaczął szukać motywu takiego działania i tak doszedł do zakładów pogrzebowych.
Gdy powstały pierwsze statystyki, Janusz Morawski zaniósł je do Centralnego Biura Śledczego. Rozpoczęło się dochodzenie.
- Nad tą sprawą zawisło fatum. W końcu o pozbawianie życia podejrzewaliśmy pracowników pogotowia ratunkowego! Instytucji, która to życie ma ratować! Gdyby nie grupa tych dzielnych ludzi, lekarzy, gdyby nie dziennikarze, tego procesu pewnie by nie było - stwierdza prokurator.
Śledztwo przypominało szukanie igły w stogu siana. Zwłaszcza że badano, aż pół miliona przypadków wyjazdów do chorych.
- Można życzyć powodzenia każdemu, kto usiłuje w tym gąszczu coś znaleźć - mówi z przekąsem prokurator. - I na to pewnie liczono w łódzkim pogotowiu.
Kariera pavulonu
Zanim śledztwo przyniosło jakiekolwiek efekty, dr Morawski sam podjął pierwsze kroki. We wrześniu 2001 roku wycofał pavulon z użycia w łódzkim pogotowiu. Efekt był natychmiastowy. Zmniejszyła się liczba zgonów. Ludzie przestali umierać w trakcie udzielania im pomocy.
- Zabójstwo za pomocą pavulonu nie jest polską specjalnością. Leki zwiotczające mięśnie robią wielką kryminalistyczną karierę - opowiada prokurator. - Dwanaście lat temu w USA na Florydzie, w szpitalu dla przewlekle chorych, stwierdzono zbyt dużą umieralność pacjentów. Na zmianie jednego pielęgniarza przez półtora roku zmarło aż dwieście jedenaście osób. Przedstawiono mu zarzut zabicia stu jedenastu ludzi. W śledztwie przyznał się do stawianych mu zarzutów. W sądzie wszystko odwołał. W efekcie został oskarżony i skazany za sześć zabójstw. Do końca był przekonany, że nie ma takiej policji, która jest w stanie oskarżyć o zabójstwo pavulonem i przedstawić na to dowody. Mylił się.
Znalezienie dowodów rzeczywiście nie było proste. Pavulon nie pozostawia śladów chemicznych. Jego stężenie we krwi obniża się bardzo szybko. Nawet w warunkach laboratoryjnych ulega rozkładowi. Żadna światowa placówka nie jest w stanie go wykryć po 4 tygodniach od podania.
- Jeżeli mowa jest o zabójstwie bez śladów, to naszą rolą jest ich szukać - stwierdza prokurator Tarsalewski. - Zawsze są ślady i nie musi to być zakrwawiona siekiera. Czy krwawy odcisk palca.
Na pierwszy ślad łódzka prokuratura wpadła, badając recepty. Ich fałszowanie można było stwierdzić natychmiast. Pavulon był na nich dopisywany innymi kolorami długopisów, często też z błędami ortograficznymi. Teraz trzeba było znaleźć fałszerzy. Receptami zajęli się grafolodzy.
- Doszliśmy do wniosku, że ten, kto fałszował recepty, musiał zabijać pavulonem. Materiał porównawczy pobraliśmy oczywiście od pracowników stacji. I już pierwsza opinia była kategoryczna - kontynuuje prokurator. - Pierwsze dziewięć recept zostało sfałszowanych przez Andrzeja N. Ta koszmarna układanka zaczęła nabierać kształtów.
Teraz śledczym zostało jeszcze jedno pytanie.
- Po co ktoś zabijał bez śladu? W jakim celu? - prokurator stawia pytanie, ale za chwilę sam na nie odpowiada. - Wydaje mi się, że w czasie tego procesu udzieliłem na pytanie odpowiedzi. Czy przyjmowano pieniądze za informacje o zgonach pacjentów? Tak! Można powiedzieć, że przez kilka lat tylko tym trudniło się pogotowie ratunkowe! Do jakiej patologii tam doszło, skoro ludzkie życie było warte dla nich tylko 200 czasem 300 złotych! Tyle bowiem przypadało na poszczególnych pracowników pogotowia po podziale pieniędzy, jakie dostawali od zakładów pogrzebowych.
Więcej pokory
Na sali jest pełno dziennikarzy. Ci, którzy na ten proces przyszli dopiero pierwszy raz, słuchają wystąpienia prokuratora z otwartymi ustami. Czasem z niedowierzaniem kręcą głową. Tylko oskarżeni jak zwykle zachowują stoicki spokój. Żaden z nich przez ponad półtora roku procesu nie wykazał skruchy ani żalu. Żaden nie przeprosił rodzin zmarłych. Siedemnastu zmarłych, bo tylu ofiar dotyczył ten proces. Ile w rzeczywistości osób zginęło z rąk pracowników łódzkiego pogotowia? Nie wiadomo.
- Gdzie jest ta liczba? Prawdziwa liczba zgonów. Zgonów, których nie odnaleźliśmy... - tym razem prokurator Robert Tarsalewski nie potrafi odpowiedzieć na pytanie.
Dopiero wniosków końcowych prokuratora oskarżeni słuchają uważnie. Pierwsze dotyczą Andrzeja N. To jemu postawiono w tym procesie najcięższe zarzuty. Zdaniem prokuratury były sanitariusz zabił cztery razy, podając pacjentom pavulon. Dlatego oskarżenie żąda dla niego dożywocia, oprócz tego chce, aby sąd na 10 lat zakazał mu wykonywania zawodu związanego z leczeniem pacjentów i na ten sam okres pozbawił praw publicznych.
- Do momentu skierowania aktu oskarżenia do sądu Andrzej N. był klinicznym przypadkiem artykułu 60 kodeksu karnego. Przyznał się. Opowiedział o swoich zbrodniach, opisał także rolę innych oskarżonych. Dlatego na podstawie artykułu 60 miał szanse na nadzwyczajne złagodzenie kary - uzasadnia swoje żądanie prokurator. - Ale po otrzymaniu aktu oskarżenia u Andrzeja N. nastąpiła zmiana koncepcji obrony. Odwołał swoje wyjaśnienia. I do niczego się nie przyznał.
Były sanitariusz patrzy spode łba na prokuratora. Trudno ukryć mu złość, jaka się teraz w nim przelewa. W tej chwili natychmiast do głowy przychodzą słowa jednego ze świadków, który opowiadał o stosunku oskarżonego do prokuratora.
- Pamiętam, że Andrzej powiedział kiedyś, że jakby przewiózł tego prokuratora swoją karetką, to dzisiaj nie byłoby żadnej sprawy - zeznał świadek.
Także dla Karola B. oskarżenie domaga się dożywocia i takich samych kar dodatkowych. Drugi z sanitariuszy odpowiada przed sądem za jedno zabójstwo, ale również za pomaganie Andrzejowi N. w zabijaniu pacjentów.
- Wysoki sądzie, oskarżonemu Karolowi B. nawet nie drgnęła powieka, kiedy była mowa o tym, jakich przestępstw się dopuścił - tym razem uzasadnienie prokuratora jest wyjątkowo krótkie.
Ale ma rację. Karol B. zachowywał się przez cały czas jakby ten proces w ogóle go nie dotyczył, nie interesował. Świadkowie twierdzili, że były sanitariusz jest przekonany, iż szybko opuści areszt, ponieważ nikt nie znajdzie dowodu na to, że zabił. Po raz pierwszy jakieś słowa na tej sali zrobiły na nim wrażenie. Odkłada lekturę, którą był zajęty przez całą rozprawę. Zdejmuje okulary. Prostuje się. Siedzi nieruchomo wpatrzony w jeden punkt. Zastyga w tej pozie.
Wreszcie czas na lekarzy. Jako pierwszy Janusz K. i cała litania zarzutów. Zdaniem prokuratury aż w 10 przypadkach nieumyślnie doprowadził pacjentów do śmierci. Sąd lekarski już zakończył sprawę doktora K., na razie nieprawomocnie zakazał mu wykonywania zawodu. Zakazu wykonywania zawodu przez 10 lat żąda dla K. także prokurator. Oprócz tego 10 lat pozbawienia wolności. Paweł W., drugi z oskarżonych lekarzy, zdaniem prokuratora też nie powinien wykonywać swojego zawodu przez 10 lat. A za czterokrotne nieumyślne spowodowanie śmierci prokurator zażądał dla niego 8 lat za kratkami.
- Oskarżony Janusz K. przyznał się do tego, że nie potrafił ratować pacjentów. Może coś zrozumiał? Na pewno jednak na tej sali nie wykazywał buty, takiej jak jego kolega - już po raz ostatni prokurator Tarsalewski uzasadnia swoje żądania. - Buta Pawła W. pokazała, że nic nie zrozumiał. Kłamał na tym procesie. Nie widzę u niego cienia żalu. Widzę strasznie butnego młodego człowieka, którego, mam nadzieję, życie tak "przerzeźbi", że ta buta z niego odejdzie. I chciałoby się powiedzieć, więcej pokory, synu!
W tym momencie prokurator patrzy prosto w oczy Pawłowi W. I jedyne, co może w nich zobaczyć, to wściekłość.
Katarzyna Pastuszko