Z relacji członka załogi jaka-40, który wylądował na lotnisku Siewiernyj godzinę przed prezydenckim Tu-154, wynika, że jedna z radiolatarni była umieszczona dalej niż oznaczono to w dokumentacji, którą dysponowały załogi obu polskich samolotów. Radiolatarnie są jedynym systemem naprowadzającym na lotnisku, na którym 10 kwietnia doszło do katastrofy. Radiolatarnia umieszczona najbliżej lotniska znajduje się kilometr od pasa. Według rosyjskich danych z 2006 r. (Polacy prosili Rosjan o nowsze dane przed lotem z 10 kwietnia, ale ich nie otrzymali), jakimi dysponowały polskie załogi, odległość między tą radiolatarnią a poprzednią wynosiła 5,15 km. W rzeczywistości było to 4,5 km, co obliczył jeden z członków załogi lądującego wcześniej jaka. Czy inne umieszczenie radiolatarni mogło zmylić pilotów prezydenckiego Tu-154? - zastanawia się "Rzeczpospolita". "To może oznaczać, że byli w błędzie co do położenia, w jakim się znajdują, i co do odległości, jaka ich dzieli od pasa lotniska. Jeśli piloci sądzili, że do bliższej radiolatarni jest 5,15, a było o 650 m mniej, to mogli zacząć manewr lądowania przedwcześnie. I zbyt szybko zaczęli się zniżać" - sądzi pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy mecenas Rafał Rogalski. Eksperci, z którymi rozmawiała "Rzeczpospolita", uważają, że raczej nie przyczyniło się to do katastrofy. Więcej na ten temat - w dzisiejszej "Rzeczpospolitej".