Popatrzcie na Kubę!
INTERIA.PL rozmawiała z Jerzym Jureckim, dziennikarzem "Tygodnika Podhalańskiego", jednym z sześciorga Polaków, którzy w piątek zostali zatrzymani i wydaleni z Kuby.
Zygmunt Moszkowicz, INTERIA.PL: Po co polscy dziennikarze, wśród nich Pan, pojechali właśnie teraz na Kubę?
Jerzy Jurecki: Po raz pierwszy Fidel Castro zezwolił na zjazd opozycji. Nie mogliśmy nie skorzystać z zaproszenia środowisk opozycyjnych Kuby. Zadzwonił do mnie Wojciech Modelski i powiedział, że organizowany jest taki wyjazd, że można być deportowanym zaraz po przyjeździe na Kube, ale obecność tam jest bardzo ważna.
Jak załatwiona została formalna strona wyjazdu? Przecież nie poszliście do ambasady kubańskiej i nie poprosiliście o wizy...
Wizy tą drogą prawdopodobnie dostalibyśmy, ale może np. za 6 lat. Działaliśmy z pomocą biur podróży, każdy według swoich możliwości. Ja jechałem z biurem, które przygotowało mi wizę, a raczej siedmiodniową kartę turystyczną w Berlinie, tam ją odebrałem. Z Berlina poleciałem do Madrytu, a stamtąd do Hawany, gdzie byłem wieczorem, w przeddzień rozpoczęcia zjazdu opozycji.
Nie było kłopotów na granicy?
Były tylko pytania. Ponieważ trochę nurkuję, więc wziąłem ze sobą sprzęt i udawałem, że przyjechałem na ich wyspę ponurkować. "A co pan będzie robił jutro"" - zapytała nagle jedna z kubańskich urzędniczek na lotnisku. "Jak to co? Będę nurkował!" - usłyszała.
W jakich okolicznościach został Pan zatrzymany?
Przed północą, po prawie dobowej podróży dotarłem do hawańskiego hotelu "Riviera", gdzie byli już koledzy, którzy przyjechali wcześniej, m.in. Blumsztajn i Modelski, i którzy w ciągu dnia odbyli już trochę spotkań z ludźmi, którzy nas zaprosili. Zostawiłem bagaże w pokoju, nawet się nie odświeżyłem, tylko zszedłem na dół, gdzie w barze ustaliliśmy, co będziemy robić nazajutrz. I wtedy podeszli panowie w charakterystycznych mundurach, podobnych do tego, jaki nosi ich przywódca Castro... No i w ubecki sposób zwinięto szóstkę Polaków. Później okazało się, że w ten sposób potraktowano około 30 osób z różnych krajów.
Wiedzieliście, jak się zachować w tej sytuacji?
Przede wszystkim trzeba było powiadomić nasz konsulat. Zrobiłem to ja, ponieważ udało mi się nie oddać telefonu komórkowego tym, którzy nas zatrzymali. W zamieszaniu, kiedy kolejno, w asyście tych tzw. żołnierzy wynosiliśmy z pokojów rzeczy, zadzwoniłem do polskiej ambasady w Hawanie i powiedziałem, że zostaliśmy zatrzymani. Na szczęście miałem ten numer wpisany do komórki. Wtedy wiedzieliśmy już, że jesteśmy bezpieczniejsi. Później zwieziono nas do piwnicy, do takiej części tego hotelu z zupełnie innej bajki, gdzie zapakowani zostaliśmy do jakiegoś busa i wywiezieni "gdzieś", wyglądało na to, że w kierunku lotniska.
Robili wam rewizje osobiste? Jak byliście traktowani?
Nie robili rewizji, ale próbowali mi na przykład odebrać telefon, krzycząc i grożąc. Tylko mnie udało się nie oddać telefonu do depozytu. Głównie krzyczeli i w charakterystyczny sposób uderzali pięściami w ściany albo w szyby busa, żeby wywołać większy efekt zastraszenia. Nikt z nami nie rozmawiał, nie odpowiadano na żadne nasze pytania. Nie wolno było wejść do ubikacji bez asysty. W drodze na lotnisko trochę nas postraszyli, bo w pewnym momencie wjechaliśmy na ogrodzony drutem kolczastym teren i mieliśmy pietra, że tu nas osadzą. Nasi konwojenci przez kilka minut rozmawiali ze strażniczką, ale na szczęście bus ruszył i dojechaliśmy na lotnisko.
Długo czekaliście na odlot z Kuby?
Na lotnisku umieszczono nas w dość eleganckim jak na kubańskie warunki pokoiku, takiej poczekalni dla VIP-ów. Wtedy udało mi się wejść bez asysty do toalety i zadzwonić do Polski, do redakcji telewizyjnych Faktów. W nocy proponowano nam jedzenie, ale powiedzieliśmy, że nie chcemy jedzenia tylko spotkania z naszym konsulem. Tak kręcili, że nikt z nas w końcu nie spotkał się z konsulem, któremu władze skutecznie to uniemożliwiły. Później, rano, ok. 8:30 weszli do naszej poczekalni jacyś oficerowie i powiedzieli, że ja zostaję, a pozostali wychodzą. Kolegów zawieziono wtedy do Varadero, skąd odlecieli do Brukseli. Ja siedziałem dalej w tym saloniku, po południu w towarzystwie hiszpańskiego eurodeputowanego. Wysyłałem uspokajające SMS-y do kraju i do Hiszpanii. Późnym wieczorem odleciałem do Madrytu.
Czy ta przygoda, jaką Pan i Pańscy przyjaciele przeżyliście na Kubie, ma jakieś znaczenie dla sprawy, czyli dla demokratyzacji tego państwa?
To, co przeżyliśmy, zresztą na własną prośbę, to była rzeczywiście przygoda iście harcerska. Ważniejsze jest coś innego: chodziło tak naprawdę o to, żeby świat przypomniał sobie o Kubie i tragedii, jak się tam rozgrywa, o tym, ze jest tam opozycja, że walczy. Tam ludzie siedzą za poglądy od dwudziestu, trzydziestu lat. Siedzą dziennikarze, lekarze, przedstawiciele innych zawodów. Wystarczy odezwać się do kolegi z pracy i wyrazić jakiś nieprawomyślny pogląd i koniec. Tam jest tak, jak u nas było w latach stalinizmu! Jest taka strona: fieldsofshame.org - tam można znaleźć więcej na ten temat.
Warto było jechać, narażać zdrowie i życie?
Na pewno! Warto, bo czasy naszej walki z komuną pokazały, że nie wolno pozostawać obojętnym, kiedy ktoś potrzebuje naszego działania. Świat obiegły newsy o zatrzymanych i deportowanych dziennikarzach, eurodeputowanych czy innych przedstawicielach wolnego świata! My w nich byliśmy nikim - ważne, że społeczność międzynarodowa znowu zaczęła sobie zadawać pytania: dlaczego stamtąd deportują? Kto tam rządzi? Dlaczego są sankcje? Ważne jest to, żeby ci, którzy jeżdżą tam na wakacje i leżą na plaży w Varadero, byli świadomi tego, że nieopodal w więzieniach siedzą niewinni ludzie. Byliśmy tam tylko po to, żeby jak najgłośniej rozległ się krzyk: popatrzcie na Kubę!