Polska emigracja muzyczna
Wyjeżdżamy, przyjeżdżamy, zostajemy albo wracamy. Wyjeżdżamy z nadzieją na lepsze życie lub chociaż lepsze jutro.
Pakujemy trochę ciuchów, polską żubrówkę i pięć kilo szlacheckiego sera, który przynajmniej przez kilka dni będzie przypominał czasy osiedlowych delikatesów i chleba bez kminku. Wyjeżdżamy, bo taka jest nasza natura, bo chcemy zrealizować marzenia, a zagraniczna rzeczywistość daje nam ku temu możliwości.
- Wszyscy w jakiś sposób jesteśmy koczownikami i stajemy się nimi coraz bardziej. Dawno temu ludzie wędrowali, by znaleźć żywność i przetrwać. Wraz z wielkimi ruchami migracyjnymi koczownictwo znowu staje się formą życia. Znowu jakbyśmy wracali do naszych początków - pisze w swoich "Lapidariach" Ryszard Kapuściński.
Sztuka dla sztuki?
Polski zespół Thuoc, w skład którego wchodzą Jacek Borucz (gitara, wokal i klawisze), Marek Włodarczyk (bas, gitara) oraz Witold Juda-Rembielak (perkusja) powstał dziesięć lat temu w Warszawie. Są znani w Polsce, ale wielka sława czekała na nich dopiero w Irlandii.
- Zaczynaliśmy jak każda początkująca kapela z lat dziewięćdziesiątych. Jako nastolatek spotkałem kogoś, kto miał podobne do mojego podejście do muzyki. To był Michał Glibowski, nasz były perkusista. Chciał tworzyć sztukę dla sztuki, sztukę dla siebie i dla innych. Połączyć te trzy ważne aspekty i po prostu się cieszyć. Upajać dźwiękiem, wkładać całą duszę w każdy nowo powstały akord, czerpać przyjemność z kolejnych koncertów i nagrywanych piosenek. Nie ukrywam, że chcieliśmy poczuć się kiedyś jak prawdziwe gwiazdy. To przecież marzenie każdego początkującego nastolatka. Nie sądziliśmy, że to może być osiągalne - wspomina Jacek Borucz.
Znaleźli piwnicę i stare wzmacniacze na wyprzedaży. Zabrali z domu zakurzoną gitarę dziadka i zaczęli prześcigać się w pomysłach. Już trzy miesiące później grali pierwsze koncerty. - Jeden z nich szczególnie utkwił nam w pamięci. To było w Rivierze Remont, w marcu 1997 roku. Przyznam, że to był jeden z naszych najznakomitszych koncertów. Ponad pięćset osób na sali, totalny czad, hipnotyczny trans. W tedy po raz pierwszy poczułem, że w zespole jest jakaś siła - przyznaje Jacek.
Dopiero w 2005 roku ukształtował się obecny skład grupy. - Kiedy w 2002 roku dołączył Witek, a trzy lata później Marek Włodarczyk w miejsce Michala Bielińskiego, wiedziałem, że to jest to do czego dążyłem. W muzyce ważne jest zgranie, które polega nie tylko na mechanicznym odtwarzaniu piosenek, lecz także na umiejętności improwizowania. Aktualny skład zespołu to wybuch spontaniczności - wyjaśnia Jacek Borucz.
Koczowanie czas zacząć
Postanowili robić karierę w Irlandii. Mieli nadzieję, że czterolistna koniczyna przyniesie im szczęście. - Jak widać, przyniosła - mówi Marek Włodarczyk. - W Polsce możesz liczyć tylko na siebie. Tutaj w Irlandii mamy wsparcie mediów, chęć współpracy klubów. Na wyspach dzieje się "więcej i szybciej". Ciężko mi powiedzieć, czy to do końca dobrze. Jest bardzo dużo zespołów, które nie wyróżniają się niczym szczególnym, są monotematyczne w swojej muzyce, a też się je lansuje. To słuchacze dokonują selekcji. Na Wyspach są mniejsze kłopoty z organizacją i finansami. W Polsce nie można pogodzić pracy z koncertowaniem, w Irlandii czas znajdujemy na wszystko. Różnice widać też w dostępności środków. Tutaj dobry sprzęt muzyczny ma się na wyciągnięcie ręki - kontynuuje gitarzysta.
- Jest tylko jedna reguła, która dotyczy zarówno Polski, jak i Irlandii. Zawsze lepiej jest dawać koncerty w mniejszych miastach. W aglomeracjach takich jak Londyn jest za dużo imprez do wyboru. Ludzie nie zdecydują się na występ nieznanego im zespołu w momencie, gdy mają możliwość zobaczyć gwiazdy takie jak The Killers czy The Doors. Dlatego kapele z Polski (a jest ich tu niemało) zaczynają koncertowanie w niewielkich miasteczkach - przyznaje Jacek Borucz.
"Po co mi mózg, mam przecież dres"
Singiel zespołu Thuoc "You never know" znalazł się na liście przebojów 30 TON, gdzie dotarł na siedemnastą pozycję, a płyta MINIMAX II PL sprzedała się w nakładzie ponad 15 tysięcy egzemplarzy. Ich muzyka została użyta w programie motoryzacyjnym Wojciecha Zientarskiego w Polsacie. - Twórca tego programu za wykorzystanie podkładu muzycznego obiecał nam teledysk i reportaże o zespole. Niestety nigdy się tego nie doczekaliśmy - mówi Jacek Borucz. - Wytwórnie okradają artystów, piractwo szerzy się na szeroką skalę - dodaje Witold Juda-Rembielak.
- W Polsce poza programem MINIMAX, panem Kaczkowskim z Radia Trójki, Piotrem Rockim z Polskiego Radia, Panem Wierzbickim z Radia Rock jest niewiele osób, wspierających młode kapele. Przeważają ludzie, którzy decyzje o występach artystów w radiu, podejmują przez pryzmat korzyści finansowych. Poza tym władze zamykają kluby, w których alternatywna działalność muzyczna prężnie się rozwija, gdzie żyje całe artystyczne podziemnie. A kryje ono w sobie setki, o ile nie tysiące naprawdę utalentowanych ludzi. Mam na myśli przede wszystkim klub LA MADAME w Warszawie. Nie sądzę, żeby ta sytuacja zmieniła się w ciągu kilku, czy nawet kilkunastu lat. Młode kapele nie mają wyboru i szukają innych rozwiązań. Jedynym okazuje się wyjazd poza granice ojczystego kraju - mówi Jacek Borucz.
Członkowie zespołu przyznają, że najtrudniej jest wydać pierwszą płytę, zwłaszcza, kiedy nosi tytuł "Po co mi mózg, mam przecież dres". Dlatego najbezpieczniej jest związać się z małymi, niezależnymi wytwórniami płytowymi. - Na początku podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią "Fuguifish". Podczas załatwiania formalności dostaliśmy również propozycję od "Metal Mind Production", bardzo znanej na naszym rynku. Prowadziliśmy pertraktacje, ale w ostateczności kontrakt nie został podpisany, na pamiątkę zostawiłem sobie jego wzór. Trzeba uważnie czytać to, co jest napisane małym druczkiem, bo inaczej można popaść w duże tarapaty - opowiada Jacek.
"People are strange, when you're stranger"
Masowa emigracja na Wyspy spowodowała, że Polacy w Wielkiej Brytanii nie cieszą się dobrą reputacją. - Mówi się, że nie potrafią poradzić sobie z reformami we własnym kraju i decydują się na proste rozwiązanie - wyjazd, ucieczkę od politycznego zepsucia - przyznaje Marek Włodarczyk.
Wydawałoby się, że takie patrzenie na nasz naród dyskwalifikuje polskich muzyków, którzy chcą tam rozwijać swoje pasje. - Na początku tak było, ale ludzie przestali traktować nas jak "gorszą kategorię". Od momentu pierwszego koncertu, po prostu przestaliśmy być im obcy. Brytyjczycy podziwiają muzyków, zwłaszcza, gdy próbują tworzyć coś nowego, ciekawego. Muzyka łączy ludzi, bez względu na narodowość - mówi wokalista zespołu. - Musimy przyznać jednak, że brakuje nam żywiołowości polskich fanów, szaleństwa pod sceną zamiast kontemplacji, którą uprawiają Brytyjczycy - przyznaje basista. - Dlatego chcemy odświeżyć wspomnienia i od 24 czerwca zaplanowaliśmy trasę koncertową po Polsce - dodaje.
autor: Izabela Wróblewska
Lead.pl