"Między nami". Wspomnienia Małgorzaty Tusk
"Kim byłabym bez Donka? Pewnie po prostu kimś innym. Kim on byłby beze mnie?" - pyta w swojej książce Małgorzata Tusk. Zapraszamy do udziału w naszym konkursie.
Fragmenty:
To był mój pierwszy dzień na Parkowej.
Przyjechałam z Sopotu późnym wieczorem, nawet nie rozpakowałam torby. Donald od rana był w Kancelarii Premiera, zostałam sama. Nie zapytałam, kiedy wróci. Kompletnie nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Próbowałam czytać książkę, ale nie mogłam się skupić, więc zaczęłam chodzić, bo nie jestem w stanie wytrzymać bez ruchu - przez godzinę po całym domu, naokoło. Jednymi schodami na dół, przez salon do kuchni, napiłam się tam wody, potem była biblioteka, i drugimi schodami na gorę. W pokoju włączyłam na chwilę telewizor, żeby zobaczyć, czy działa, przeszłam przez sypialnię, drugi salon i znowu na dół. Po drodze oglądałam obrazy, książki, meble, kandelabry. Wolałabym wyjść oczywiście na zewnątrz, ale było mi głupio, bo już rano byłam w ogrodzie, obeszłam dom kilka razy, żeby pooglądać z bliska kwiatki i rośliny, które tu posadzono. Bałam się, że jak ponownie się pokażę, oficerowie BOR-u dojdą do wniosku, że żona premiera jest totalną dziwaczką. Za murem są Łazienki, więc uznałam, że może pójdę tam na spacer pozbierać myśli. Wróciłam po dwóch godzinach. Łazienki są przepiękne, ale niewiele mi to pomogło. Brama od strony parku była zamknięta.
W dyżurce siedział oficer i przyglądał mi się z kamienną twarzą.
- Dzień dobry, czy może mi pan otworzyć bramę?
- Tu nie ma przejścia.
- Ale ja tędy wyszłam. Chciałabym wrócić.
- A dlaczego?
- Ponieważ tu mieszkam. Jestem żoną premiera.
- Którego?
- Donalda Tuska.
- Ma pani dokumenty?
- Nie mam, wyszłam tylko na chwilę.
- Przykro mi, ale nie mogę pani pomoc.
Tak wyglądał początek mojego życia w Warszawie. Zaczęłam powoli przecierać swoje ścieżki, żeby uniezależnić się od męża, od jego pracy, od jego polityki, bo uważam, że to jest najważniejsze dla kobiety. Kiedy jest się z mężczyzną, za wszelką cenę, w każdym momencie, należy budować własne życie. Nawet jeśli wydaje ci się, że jesteś od mężczyzny całkowicie uzależniona, zawsze gdzieś tam istnieje choćby malusieńka nisza, która pozwoli ci uchronić się przed tą zależnością. Ja się cały czas bronię przed takim psychicznym ubezwłasnowolnieniem. Powiedziałabym nawet, że całe życie walczę, żeby być wolnym i niezależnym człowiekiem w związku, który razem tworzymy od wielu lat. Tak samo jak mój mąż. On też walczy, żeby być wolnym człowiekiem w naszym małżeństwie, i trochę broni się przede mną, ale mężczyźnie jest zawsze łatwiej. Dlatego od trzydziestu pięciu lat z takim uporem chronię moje poletko.
Zawsze marzyłam o Pradze - chociaż nie tak mocno jak o Paryżu - i Donek obiecał mi, że przed ślubem pojedziemy do Czechosłowacji. Dzięki studenckiej spółdzielni dostał pracę w stoczni i przez tydzień zarobił tyle, że wystarczyło na pociąg i trochę koron. Pożyczyliśmy znowu ten sam jednoosobowy namiot i plecaki od przyjaciół, rodzicom powiedziałam, że jadę na obóz naukowy z uczelni (w żadnym razie nie puściliby mnie samej z chłopakiem na kilka dni), i tak po raz pierwszy w życiu przekroczyłam polską granicę. Mieliśmy ze sobą kilka puszek mielonki turystycznej, kultowy paprykarz szczeciński, z dziesięć jajek na twardo i plan Pragi.
Wszystko w tym mieście było zachwycające. Pole namiotowe na Strahovie, nowoczesne metro, Hradczany i Vaclavske naměsti, pierwszy w życiu hot dog, czyli párek v rohlíku, piwo dostępne wszędzie, co Polakom wydawało się cudem, bo w Gdańsku było ono rarytasem - krótko mówiąc, raj na ziemi, pełny Zachód. Snuliśmy się po tym cudownym mieście przytuleni, wolni, sami dla siebie i śmiertelnie zakochani. Donek obiecał mi wtedy, że za rok pojedziemy tam znowu i będzie to nasza podroż poślubna. Słowa dotrzymał.
Kiedy wróciliśmy do domu, oświadczył mi się bez zbędnych ceregieli i następnego dnia przyjechał powiedzieć o tym moim rodzicom. Bałam się, że się nie zgodzą, a on tylko się śmiał i mówił, że nikogo poza mną o zgodę nie będzie prosił. Rzeczywiście, kiedy stanął przed rodzicami, lekko drżącym, ale stanowczym głosem powiedział, że pragnie ich poinformować o naszej decyzji.
Mama była zaszokowana. Mówiąc wprost, w ogóle nie była zachwycona tym pomysłem i trudno ją było przekonać. Bardzo to przeżyła. Uważała, że to za szybko, że jestem za młoda, że powinnam najpierw skończyć studia. Mówiła:
- Przecież wy nic nie macie. Ani mieszkania, ani oszczędności, ani pracy, ani perspektyw... A tu jeszcze chłopiec taki chudziutki, takie chucherko. Jak wy będziecie żyć?
Kochana mama, była tak zdenerwowana i bezradna... Donek nie budził w niej zaufania - student bez perspektyw. Kto by wtedy pomyślał, że kiedyś oboje będą się tak dobrze rozumieć i wzajemnie wspierać.
Tata zachował się racjonalnie. Natychmiast się zgodził. Uważał, że każda kobieta powinna wyjść za mąż, a że ja chcę tak szybko, no to trudno. Pocieszał się, że w domu zostanie mu jeszcze jedna córka. Poza tym miał bardzo trzeźwy osąd i dystans do świata. Uważał, że małżeństwo jest wielką niewiadomą. Nigdy się nie wie, na jakiego człowieka się trafi. Każdy może ukrywać swoją prawdziwą naturę. Wszystko jest dziełem przypadku. Jak gra na loterii - albo wygrasz, albo przegrasz. Mówił, że dwoje ludzi potrafi żyć ze sobą pięć, dziesięć lat i nagle jedno z nich robi rzeczy straszne, których nikt by się po nim nie spodziewał. Albo po dwudziestu latach mąż zostawia żonę i nagle okazuje się, że ona przez te dwadzieścia lat żyła z zupełnie innym człowiekiem, niż jej się wydawało. W związku z tym to bez znaczenia, czy my się znamy trzy miesiące, czy pięć lat.
- Chłopak jak chłopak. Normalny - tłumaczył mamie. - Czego ty od niego wymagasz? Dopiero po latach okaże się, czy jest dobry, czy zły. Niech wychodzi za niego za mąż, przynajmniej jedna córka będzie już wydana.
Tata chyba cały czas myślał, że skoro czytam tyle książek i poszłam na historię zamiast na matematykę stosowaną czy fizykę, o czym cicho marzył, to nikt nie będzie chciał się ze mną ożenić. Więc jeśli trafił się kandydat, należy go przyjąć. Od naszego ślubu minęło trzydzieści pięć lat i wierzę, że gdyby tata żył, powiedziałby, że na tej loterii wygrałam dobry los.
Mieliśmy oboje po dwadzieścia jeden lat i zachowywaliśmy się stosownie do wieku. Któregoś dnia Donek miał przyjechać do Gdyni z pierścionkiem zaręczynowym. Czekałam z rodzicami w radosnym napięciu. Minęła godzina, dwie, trzy... a jego ciągle nie było. Kiedy usłyszałam dzwonek, pomyślałam, że go nie wpuszczę, że już nie mam ochoty na ten ślub. Ale tata otworzył drzwi, no i dałam się przebłagać. Okazało się, że Donek zasnął w kolejce elektrycznej i obudzili go dopiero kolejarze, gdzieś na bocznym torze przed Wejherowem. Wstawał wtedy codziennie do pracy w stoczni o czwartej rano, a ponieważ zarobił w ten sposób na obrączki i opłaty ślubne, więc mu w końcu tę wpadkę wybaczyłam.
Ja zresztą nie byłam lepsza. Pewnego dnia pojechałam do urzędu stanu cywilnego zgłosić, że w listopadzie chcemy wziąć ślub, i opłacić koszty. Donek dał mi na to pieniądze zarobione przy sprzątaniu statków. Był bardzo dumny, bo robota nie należała do najlżejszych, a do tego wymagała wystawania o świcie przed stocznią, bo do pracy przyjmowano tych, którzy pierwsi pojawili się przy bramie. Niektórzy nawet nocowali tam w śpiworach.
No więc pojechałam do Wrzeszcza, szłam do tego urzędu, ale na nieszczęście po drodze był sklep z butami, tuż obok słynnego Cristalu. Zobaczyłam tam przepiękne szpilki: jasnoszare, na wysokim obcasie, tak zwanym słupku, w stylu Chanel, czyli czubek buta, obcas i pięta były z szarej skorki, a cała reszta z pięknego, grubo tkanego płótna. Wydawały mi się tak rewelacyjne, że kupiłam je bez wahania za pieniądze, które dostałam od Donka. Uważałam, że świat rzeczywisty, czyli nasz ślub, jest tak stały, tak oczywisty, że nie ucieknie. A buty owszem, uciekną.
Spotkaliśmy się w tunelu we Wrzeszczu, gdzie byliśmy umówieni.
- Wiesz, kochanie, nie zapłaciłam za ten ślub, bo kupiłam sobie buty. Znalazłam takie naprawdę fantastyczne i nie mogłam się oprzeć.
On zrobił wielkie oczy i popatrzył na mnie osłupiały.
- Jak to nie zapłaciłaś za ślub?
- No, nie zapłaciłam. Przecież możemy poczekać. Nie musimy brać tego ślubu na początku listopada, może być pod koniec. Co to zmienia?
- Ale jak mogłaś to zrobić?
- No, ale przecież nic się nie stało! Zapłacimy później. Teraz tego nie zrobiłam, zrobię w przyszłym tygodniu.
- Buty były dla ciebie ważniejsze niż nasz ślub?! No, tak nie może być! - odwrócił się na pięcie i poszedł sobie.
- Ale o co ci chodzi?!
Zaczął mnie naprawdę wkurzać.
Krzyczałam, prosiłam, ale się nie zatrzymał. Widziałam tylko jego jasne, kręcone włosy, szedł coraz szybciej, przygarbiony, smutny, jakby zrezygnowany.
- Ale z ciebie dupek! - krzyknęłam wściekła, kiedy go dogoniłam.
Stanął wtedy, spojrzał na mnie i powiedział:
- Nigdy się z tobą nie ożenię.
- Właśnie, że się ożenisz. - Próbowałam się uśmiechnąć.
Szliśmy razem, milcząc, jedno obok drugiego. Weszliśmy na peron, wsiedliśmy do kolejki i pojechaliśmy do Gdańska. Donek w ogóle się do mnie nie odzywał, próbowałam go udobruchać, głaskałam, brałam za rękę, ale on odwracał głowę. Dopiero po jakimś czasie mu przeszło, ale długo nie mógł tego przeżyć. Nie rozumiał, że kobieta może zrobić coś takiego. Uważał, że to straszne. Jeszcze przez lata wypominał mi, że kupiłam buty, zamiast zapłacić za nasz ślub. A ślub i tak wzięliśmy pod koniec listopada.
Odpowiedzi przysyłajcie w terminie 16-30.12.2013 na adres mailowy: fakty-konkurs@firma.interia.pl
Najciekawsze nagrodzimy książkami Małgorzaty Tusk "Między nami".
Michał urodził się 9 sierpnia. Poród był ciężki, trwał dwanaście godzin. Lekarze się śmiali, że mój synek jest niewiele mniejszy ode mnie. Ważył prawie pięć kilo. Kazali mi zostać w szpitalu przez tydzień. Ojców nie wpuszczano wtedy na oddział, więc gromadzili się pod oknami i wywoływali swoje żony. Te, ledwo powłócząc nogami, podchodziły i zapewniały ich, że jest dobrze. A przecież wiemy, że nigdy nie jest.
Donek przyjeżdżał codziennie rowerem i coś tam krzyczał: kiedy wyjdziemy, jak się czujemy i że znowu są zamieszki - był sierpień, czyli rocznica. Gdy odbierał nas ze szpitala, trzymał Michała na sztywnych rękach, bardzo nieporadnie, i widać było, że jest równocześnie bardzo dumny i bardzo przestraszony. Dla nas, matek, małe dziecko ma w sobie coś cudownego i metafizycznego, tym bardziej więc może takie wydawać się facetowi, który nie przeżywa ciąży i nie ma pojęcia, co to znaczy urodzić. Dla niego to prawdziwy cud.
Byłam szczęśliwa i nie myślałam o przyszłości. W ogóle nie lubię patrzeć w przyszłość, żeby nie wyznaczać sobie żadnych ścieżek. Wiem, że szykuje ona dla nas rożne "niespodzianki", a ja chcę mieć możliwość wyboru. Boję się, że jak zacznę o czymś myśleć, marzyć i to się nie spełni, będę czuła żal i rozczarowanie, a to mnie osłabi. Albo będę w coś rozpaczliwie brnęła, nawet jeśli to nie będzie miało sensu. Zakładam więc, że przyszłość jest ogólnie niewiadomą. Dlatego nie robię noworocznych postanowień. Zwyczajnie obawiam się, że ich nie dotrzymam. Powiedziałabym raczej, że daję się ponieść życiu, po prostu. Jeśli w ciągu roku zdarza się, że podejmę jakąś decyzję, coś zrobię, w coś się zaangażuję i widzę, że potem to obraca się przeciwko mnie, sama sobie nakazuję: pamiętaj o tym. Pamiętam i staram się nigdy tego nie powtarzać. Więc raczej uczę się sama, na bieżąco, najszybciej na własnych błędach, i nie składam sobie obietnic. Życie nauczyło mnie, że nie warto przyrzekać sobie czegoś, czego nie jest się w stanie spełnić. Jest w tym trochę zdrowego rozsądku, na pewno sporo lęku, ale głownie wynika to z mojego charakteru. Nie lubię rzucać słów na wiatr. A w życiu trzymam się pewnych zasad i to jest dla mnie najważniejsze. Przedkładam zdrowy rozsądek i przyzwoitość nad dalekosiężne cele i wielkie teorie.
Nie miałam pojęcia, co to jest macierzyństwo, kompletnie nie wiedziałam, jak ma wyglądać moje dalsze życie. Dziecko - ta podobno wielka radość - wywoływało we mnie tylko odruch odpowiedzialności, który wyparł wszystkie inne odczucia. Wiedziałam, że muszę się nim zajmować, karmić, myć, przewijać. Świadomość obowiązku była pierwsza, miłość przyszła z czasem, musiałam się dopiero jej uczyć.
Prosto z urlopu macierzyńskiego poszłam na wychowawczy, wtedy jeszcze trzyletni i płatny. To były nieduże kwoty, ale mieliśmy tak małe wymagania, że nie odczuwałam braku pieniędzy. Razem z tym, co zarabiał Donek, generalnie nam wystarczało. Problem tkwił gdzie indziej. Czułam się coraz bardziej opuszczona. Świat wirował wokół mnie, tłumy ludzi przewijały się przez dom, działy się ważne rzeczy i wielkie sprawy, ale ja w pewnym sensie kompletnie nie miałam do nich dostępu. Cały czas byłam z synkiem, który miał ciągle zapalenie ucha, więc tu była Solidarność, stan wojenny, a ja co tydzień przez trzy godziny stałam w kolejce do lekarza, żeby dostać receptę, a potem kolejne dwie w aptece, żeby wykupić antybiotyki, bo Michał płakał z bólu całą noc. Tak wyglądała moja rzeczywistość.
Miałam wrażenie, że siedzę w głębokiej dziurze, z której nikt już nigdy mnie nie wyciągnie. Czułam się pokrzywdzona, a przecież nie można mieć poczucia krzywdy z tego powodu, że się urodziło dziecko i trzeba się nim opiekować. Wtedy było naprawdę strasznie. Nikt nie mówił o depresji poporodowej ani o depresji w ogóle, więc musiałam ze wszystkim zmierzyć się sama. Każdego ranka wychodziłam z domu, bo nie mogłam tam wytrzymać. Po prostu musiałam natychmiast wyjść z wózkiem. W związku z tym rano wstawałam, szybko "ogarniałam" siebie, przebierałam i karmiłam Michałka i wychodziłam z nim na spacer.
Chodziłam z tym wózkiem po całym Wrzeszczu. Potem wracałam do domu, kładłam dziecko spać, gotowałam te rosoły na kości od schabu albo lepiłam mielone, sprzątałam... Kiedy Michał się budził, dawałam mu jedzenie i znowu z nim wychodziłam. I tak wyglądał mój każdy dzień.
Pamiętam, że nie miałam nawet siły na czytanie, a o innych rzeczach, takich jak moje ukochane kino, prawie w ogóle nie było mowy, bo nie miałam z kim zostawić dziecka. Siedziałam i czekałam na Donka albo na to, co mi przyniosą nadchodzące godziny. Intuicyjnie czułam, że długo tego nie wytrzymam. Muszę coś z tym zrobić, muszę z tego wyjść, znaleźć jakąś nową drogę ewakuacyjną.
Przez całe nasze życie Donald podejmował decyzje, które były ponad moje możliwości pojmowania rzeczywistości. Ja miałam jasno wytyczone granice, co wolno, a czego nie, i się ich trzymałam. On zawsze wyskakiwał z czymś, co ten mój uporządkowany świat burzyło. Ja tworzyłam nasze małe spokojne życie, a on bez przerwy rzucał się na nowe wyzwania i tym samym wyznaczał mi nowe zadania, z którymi musiałam sobie radzić. Ale może się mylę? Może, jeśli się nad tym zastanowić racjonalnie, jest to wspaniała cecha?
W maju 2001 roku pojechaliśmy z Kasią do Rzymu. Michał został w Sopocie, bo zdawał maturę. Wynajęliśmy pokój w hotelu i ruszyliśmy na zwiedzanie tego magicznego miasta. Podziwialiśmy właśnie z Gigą koty na Forum Romanum, bo jak wiadomo, żywe koty są dla czternastolatki ciekawsze od zabytków, kiedy nagle zadzwoniła komórka Donka. Odebrał, lekko zbladł, stęknął: "Oczywiście" i skończył rozmowę.
Mamy zaproszenie na audiencję generalną, a potem na krotką rozmowę z naszym Papieżem - wyszeptał. Wiadomość była tak nierzeczywista, że w nocy w ogóle nie mogliśmy zasnąć. Najbardziej przerażona była Giga i pytała co chwilę, czy musi iść z nami. Dostaliśmy instrukcję, gdzie mamy się stawić, o której godzinie, przy jakiej bramie i kto po nas wyjdzie. Rano panika, bo nie mamy się w co ubrać, jesteśmy przecież zwykłymi turystami. Na szczęście w bagażach znalazły się dwie białe bluzki i koszula. Odnaleźliśmy właściwą bramę, młody polski ksiądz prowadził nas długo jakimiś tajnymi przejściami, wreszcie wyszliśmy na plac i usiedliśmy w ostatnim rzędzie wydzielonego dla audiencji sektora.
Patrzyliśmy na starsze panie z czarnymi woalkami na twarzach, dzieci w sukienkach od Pierwszej Komunii Świętej, zakochane pary, które wyglądały na nowożeńców, dystyngowanych panów, rodziny z małymi dziećmi. Msza się skończyła, a my siedzieliśmy na swoich krzesłach coraz bardziej zdenerwowani:
- I co my teraz zrobimy? Jak to będzie wszystko wyglądało? Co się stanie?
W pewnym momencie wszyscy ustawili się w kolejce do Jana Pawła II, więc stanęliśmy na samym końcu. Mniej więcej po godzinie nie było już nikogo i doszliśmy do miejsca, gdzie siedział Papież z kościelnymi dostojnikami i Stanisławem Dziwiszem. Ogarnęło mnie nieprawdopodobne wzruszenie, nie byłam w stanie nad sobą zapanować. Strofowałam się w duchu, że zachowuję się całkiem nieracjonalnie, ale łzy tak ścisnęły mi gardło, że nie potrafiłam wydobyć z siebie ani jednego słowa.
Donek przywitał się i powiedział:
- To jest moja żona.
Papież spojrzał na mnie, potem na Kasię i zapytał:
- Żona? Która żona, a która córka?
Nie byłam w stanie wydusić z siebie nawet słowa, wzruszenie po prostu mnie przerosło. Ojciec Święty pytał o coś Donka, długo rozmawiali, głaskał Kasię po głowie. A mnie drżały ręce, miałam wrażenie, że kolana zaraz się pode mną ugną i upadnę. Kiedy się pożegnaliśmy, Stanisław Dziwisz odprowadził nas na koniec placu. Stamtąd powoli, na piechotę, ruszyliśmy przez Rzym do naszego hotelu. Milczeliśmy długo, nie mogąc uwierzyć, że przed chwilą naprawdę rozmawialiśmy z Janem Pawłem II.
W czasie wizyty w Zjednoczonych Emiratach Arabskich uczestniczyłam w przedziwnym spotkaniu. Mąż widział się tam między innymi z wiceprezydentem szejkiem Mohammedem Bin Rashidem Al Maktoumem, a mną w tym czasie zaopiekowała się jego żona, księżniczka Haya Bint Al Hussein, młoda kobieta niezwykłej urody. Zostałam zaproszona do jej domu na herbatę. Pamiętam, podjechaliśmy pod jakiś wysoki mur w kolorze piaskowca. Na zewnątrz było pusto i gorąco. Kiedy weszłam do środka przez bramę, znalazłam się w zupełnie innym świecie, pełnym kwiatów o odurzającym zapachu, egzotycznych krzewów i palm.
Pośrodku tego rajskiego ogrodu stał mały pałacyk. W drzwiach czekała na mnie księżniczka ubrana po europejsku: w spodniach, kremowym sweterku, z rozpuszczonymi, błyszczącymi włosami, a w rękach trzymała talerz z chlebem i solą. Za nią stało kilka uśmiechniętych, uroczych kobiet, pomyślałam, że to część jej domowej świty. Gospodyni przywitała mnie po angielsku, a każda z pozostałych pań ku mojemu zdumieniu zwróciła się do mnie w przepięknej polszczyźnie! Myślałam, że śnię. Księżniczka klaskała z radością w dłonie, widząc moje zaskoczenie. W sercu Dubaju znalazłam się nagle w polskim domu.
Okazało się, że u księżniczki zatrudnionych jest kilka Polek. Panie odpowiadały za funkcjonowanie całego domu i zajmowały wszystkie stanowiska: majordomusa, menedżerki, niani, osobistej sekretarki, pokojówki i guwernantki. Znalazły się tam dzięki pośrednictwu międzynarodowej agencji pracy. Księżniczka tak była z nich zadowolona, że nie chciała nawet słyszeć o kimkolwiek innym niż Polki. W salonie pozbawionym ostentacyjnego przepychu podano nam herbatę ze świeżą miętą i ciasteczka. Pokazano mi trzymiesięcznego synka księżniczki i ukochanego psa emira, który w zasadzie przedstawił się sam. To był ogromny, pełen gracji przepiękny pies myśliwski rasy saluki. Uznawana jest ona przez Beduinow za czystą i szlachetną i należy do najstarszych na świecie. Psy tej rasy hodowane są w Emiratach specjalnie na polowania na gazele, lisy i zające. Pies emira polubił mnie od pierwszej chwili. Wskoczył na kanapę, na której siedziałam, podał łapę, a potem ulokował się obok, kładąc mi głowę na kolanach. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co mam zrobić z tym włochatym pyskiem, ale ponieważ miałam od wielu lat wilczura, zaczęłam go głaskać i psisko pozostało ze mną aż do końca spotkania. Pies najwyraźniej uznał mnie za przyjaciela domu.
Odpowiedzi przysyłajcie w terminie 16-30.12.2013 na adres mailowy: fakty-konkurs@firma.interia.pl
Najciekawsze nagrodzimy książkami Małgorzaty Tusk "Między nami".