"Metro": W szkolnej stołówce
Prywatyzacja szkolnych stołówek doprowadziła do przerzucenia na barki rodziców kosztów utrzymania tych placówek. W niektórych przypadkach ceny obiadów wzrosły o 100 proc., mówi "Metru" Ewa Zdunek - kucharka w jednej z największych szkół w centrum Warszawy.
Zapytana przez gazetę, co się przez ostatnich 30 lat na tym polu zmieniło, odpowiada że wiele i niestety na gorsze. Kiedyś na jedną kucharkę przypadało 30 dzieci, na pomoc kuchenną 50. Teraz żadne normy nie obowiązują. - Kiedyś miałam więcej pomocników, dziś pracuje jedna kucharka i dwie pomoce kuchenne. To praca ponad ludzkie siły.
- Kiedy gminy zaczęły rozpisywać przetargi na żywienie w szkołach przestała się liczyć jakość, mówi Zdunek. - Najważniejsza stała się cena, czyli im taniej, tym lepiej. A jak tanio, to zdarza się, że połowę towaru dostarczanego przez dostawcę muszę wyrzucić, bo się nie nadaje do niczego.
- Ostatnio hurtownia - nazwy nie podam, bo nie mogę - dostarczyła nam soki w kartonikach. W ostatnim momencie na etykiecie wyczytałam, że nie nadają się dla dzieci do 14. roku życia. Tyle w nich było polepszaczy, tyle chemii! Dostajemy tanie mięso gorszej jakości, z makaronu po ugotowaniu robi się papka. A jak sobie pomyślę, czym karmią dzieci firmy cateringowe czy ajenci, to aż strach mnie bierze, ubolewa doświadczona kucharka.