Latkowski: Winni są i Polacy, i Rosjanie. Po 50 proc.
Złamaliśmy podstawowe zasady. Była błędna decyzja o starcie tego samolotu i błędna decyzja o lądowaniu - mówił w RMF FM płk Robert Latkowski.
Konrad Piasecki: Warto bić się z Rosjanami o to, że i oni ponoszą winę za katastrofę smoleńską?
Robert Latkowski (wieloletni dowódca 36. Pułku): - Warto, dlatego że my ponosimy winę za tę katastrofę, za to, co się stało, ale oni nam w tym też pomogli.
Ta walka nie jest skazana na niepowodzenie?
- Nie, jesteśmy w stanie im to udowodnić, ponieważ przyjmowali ten samolot, współpracowali z załogą na ostatnim etapie tego lotu, to znaczy na najważniejszym etapie tego lotu - w czasie lądowania.
Gdyby pan miał rozłożyć winy, ile byłoby jej po stronie polskiej, a ile po stronie rosyjskiej?
- Ja się nad tym już zastanawiałem, panie redaktorze. Najpierw myślałem, że tak 50 na 50. Teraz po tych wszystkich danych MAK-u coraz bardziej jestem przekonany, że nie zmniejszyłbym tej odpowiedzialności. Zarówno po naszej stronie 50, jak i po stronie rosyjskiej 50.
Gdybyśmy mieli wymienić te podstawowe błędy Rosjan, podstawowe błędy wieży podczas tych feralnych minut i sekund 10 kwietnia... Jakie by to były punkty?
- Ja uważam, że Rosjanie popełnili zasadniczy błąd. Współpracując z załogą na ostatnim etapie podejścia do lądowania, to znaczy na etapie lądowania. Etap lądowania to jest jeden z najtrudniejszych elementów tego lotu. Dwa podmioty muszą ze sobą współpracować: załoga samolotu i kontrolerzy na lotnisku. Gdyby Rosjanie nie współpracowali z załogą, tylko powiedzieliby krótko: nie przyjmujemy tego samolotu, nie byłoby katastrofy, nie byłoby odpowiedzialności. Ponieważ nie zdecydowano się z wieży oficjalnie - ja nie mówię, jakie były nieoficjalne rozmowy z Moskwą - ale nie zdecydowano się zaprzestać procedury podejścia do lądowania, a współpracowano z tym samolotem do - można powiedzieć - zderzenia z ziemią.
I jak pan, lądując w Rosji, a wielokrotnie pan w Rosji lądował, zrozumiałby to kluczowe sformułowanie "posadka dopołnitielno"?
- "Posadka dopołnitielno" to jest sformułowanie nie tyle w języku rosyjskim, ale sformułowanie proceduralne, bo jest tzw. frazeologia lotnicza, która dotyczy prowadzenia korespondencji z lotniskiem - zarówno z języku rosyjskim, jak i angielskim.
W takim razie w tej lotniczej frazeologii pilotów, co to oznacza?
- To znaczy, że załoga nie ma zgody jeszcze na lądowanie, natomiast nie przerywa jej to dalszego podejścia do lądowania. Dodatkowo dostanie albo zgodę, albo odmowę na wykonanie tego lotu.
W raporcie MAK-u napisano twardo, że powyższe sformułowanie oznacza, że na lądowanie nie zezwolono. Nie zezwolono rzeczywiście?
- To nie oznaczało zgody na lądowanie.
Ale też nie zakazywało lądowania? Wieża powinna coś jeszcze potem powiedzieć?
- Tam nie ma w całej nagranej transkrypcji słowa, że zabraniają podchodzić.
Jest jeszcze jakaś tajemnica, jakaś zagadka katastrofy smoleńskiej, której pan nie potrafi rozwikłać?
- Ja uważam, że już wszystko zostało praktycznie powiedziane - zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Jesteśmy na tyle winni, że złamaliśmy podstawowe zasady. Była błędna decyzja podjęta o starcie tego samolotu, błędna decyzja o lądowaniu tego samolotu. Złamaliśmy także regulamin wykonywania lotów, bo w mgle się nie ląduje, ale niestety Rosjanie wyrazili zgodę i współpracowali z nami. Chcieli uczestniczyć - nie wiem w czym, bo to lądowanie nie miało prawa się udać.
Z raportu MAK-u można wyciągać kolejne szczegóły dotyczące tego fatalnego lądowania, czy fatalnej próby lądowania. Tam jest napisane, że próbę wznoszenia rozpoczęto 30 metrów nad ziemią. Dlaczego tak nisko?
- Z tej transkrypcji doszliśmy do wniosków, że to 30 metrów, to było nad dnem tego wąwozu.
30 metrów nad ziemią, dlaczego tak nisko? Dlaczego pilot, który słyszy, że jesteśmy coraz niżej 80, 70 metrów i na wysokości 70 metrów, kiedy pada komenda "odchodzimy", nic się nie dzieje?
- Panie redaktorze, ale wracamy do tego, że załoga nie widziała, że znajduje się nad wąwozem. Załoga nie wiedziała - wykonywała podejście do lądowania według radiowysokościomierza.
Ale też załoga nie zareagowała na okrzyk "odchodzimy". Dlaczego nie zareagowała?
- Komenda "odchodzimy" powinna przerwać stan niepewności dowódcy załogi, który nie reagował na pewne sprawy. I w tym momencie drugi pilot powinien obowiązkowo przejąć stery - obowiązkowo. Dowódca załogi najwyraźniej zawiesił się psychicznie. Ten stan jest bardzo poważny, bo pilot realizuje to podejście, ale nie słyszy uwag swoich kolegów w kabinie.
Gdyby nie brzoza, byłaby szansa, żeby ten samolot się uratował?
- Według mnie nie. Ten samolot nie miał szans.
Rosjanie piszą, że nastąpiło tzw. przeciągnięcie.
- Właśnie. Przeciągnięcie to polega na tym, że samolot, aby wykonywał lot i utrzymywał się w powietrzu, musi mieć siłę nośną. A tę siłę nośną zapewnia mu ustawienie skrzydła pod pewnym kątem, tzw. kątem natarcia, pod którym opływają strugi powietrza. Jeśli gwałtownie pociągnie się wolant, a w tym wypadku była gwałtowna reakcja, następuje przeciągnięcie tego samolotu, wejście na kąty krytyczne i zerwanie strug.
Czyli ten samolot nie miał szans?
- Nie miał szans.
Ta załoga w tym składzie, z tym doświadczeniem, powinna 10 kwietnia pilotować samolot prezydencki?
- Uważam, że nie. To była zbyt młoda załoga, żeby wykonywała tak odpowiedzialne zadanie.
Dlaczego załogę tak dobrano?
- Na to pytanie nie odpowiem. Nie byłem przy doborze tej załogi, nie znam procedur jakie w pułku wtedy obowiązywały.
A czy w pułku są jeszcze lub byli rok temu piloci, którzy byli bardziej doświadczeni, którzy powinni pilotować w tym momencie ten samolot?
- Piloci są, tylko ja nie wiem, czy akurat na Tu-154 są tacy piloci. Kiedy ja odchodziłem, a ze mną doświadczona grupa pilotów, która była szkolona w Rosji, powstała tzw. luka pokoleniowa. Zerwana została metodyka szkolenia, odeszli doświadczeni instruktorzy. Zaczęto szkolić młodych i szkolili ich również młodzi ludzie. Wszyscy wskazują na to, że luka pokoleniowa doświadczenia lotniczego została zerwana.