Kometa Ganleya
Pół roku temu Declan Ganley wyglądał na pewnego wygranego tegorocznych wyborów europejskich. Dziś szanse jego partii mieszczą się w granicach błędu statystycznego.
Czarny dwurzędowy garnitur w białe prążki, złote spinki i błyszczące buty, w kieszeni najnowszy BlackBerry w skórkowym pokrowcu. Elegancja Ala Capone miesza się z powierzchownością dorobkiewicza: Declan Ganley siedzi na krawędzi fotela, co kilka zdań podciąga mankiety i prostuje szyję w kołnierzyku, jakby krawat w unijnych barwach nieco go uwierał. Jest zajmującym rozmówcą, nie sposób odmówić mu elokwencji, ale trudno też oprzeć się wrażeniu, że próbuje być kimś innym, niż jest naprawdę. - Jestem ostatnią osobą, która chciałaby robić zamieszanie - zapewnia.
Gdy spotkaliśmy się na początku roku, miał wielkie plany. Przyjechał do Warszawy zakładać polski oddział Libertasu, pierwszej paneuropejskiej partii politycznej, zrodzonej z organizacji, która doprowadziła do obalenia traktatu lizbońskiego w irlandzkim referendum rok temu. Obiecywał, że wystawi solidnych kandydatów w każdym kraju Unii, wprowadzi ich do Parlamentu Europejskiego pod wspólnym sztandarem i zrobi porządek z unijną biurokracją i deficytem demokratycznym. - Zobaczy pan, jak ogłosimy naszą listę - odgrażał się w styczniu.
Wawrzyniec Smoczyński
Polityka