Karetki śmierci
Mieli zabijać na różne sposoby. Najczęściej za pomocą pavulonu i skoliny, czyli leków zwiotczających mięśnie. Mieli zabijać, bo zmarły człowiek to była dla nich tylko "skóra". A ta warta była nawet 1800 złotych.
Mieli zabijać, ale czy to robili? Na to pytanie za kilka tygodni odpowie łódzki sąd, w którym po 19 miesiącach zakończył się proces czterech byłych pracowników łódzkiego pogotowia ratunkowego. Andrzej N. i Karol B., kiedyś sanitariusze stacji, są oskarżeni o zabójstwo piątki pacjentów. Lekarze Janusz K. i Paweł W. odpowiadają za nieumyślne spowodowanie śmierci w czternastu przypadkach. Oprócz tego cała czwórka jest oskarżona o branie łapówek od zakładów pogrzebowych.
Przez te 19 miesięcy przynajmniej kilka razy wydawało się, że proces już zmierza ku końcowi. Tymczasem pojawiał się nowy świadek lub wątek i sąd przez kolejne tygodnie szczegół po szczególe rozwiewał wszelkie wątpliwości. Niektórzy świadkowie stawali przed sądem nawet po kilka razy. Przesłuchano ich niemal 400 w trakcie 100 rozpraw.
Sami sędziowie przez ten czas przeszli niemal szkolenie medyczne. Bez problemu potrafią odróżnić reanimację od resuscytacji i opisać działanie większości leków używanych w ratownictwie medycznym. Swoją fachową wiedzą nieraz zaskakiwali lekarzy, którzy składali zeznania jako świadkowie.
Warto przypomnieć, choć przecież tylko pobieżnie, wszystko to, co można było usłyszeć i zobaczyć na sali łódzkiego sądu.
O aferze w łódzkim pogotowiu zrobiło się głośno cztery lata temu. W "Gazecie Wyborczej" ukazał się wówczas reportaż "Łowcy skór". Tomasz Patora, Marcin Stelmasiak i Przemysław Witkowski opisali, jak w łódzkim pogotowiu handluje się informacjami o zgonach pacjentów. O podobnych praktykach media mówiły i pisały już dużo wcześniej. Jednak tekst okazał się sensacją, ponieważ napisano w nim także o metodach zabijania pacjentów.
Dzisiaj już wiadomo, że opisany przez dziennikarzy został tylko niewielki skrawek, wręcz promil zła i patologii, jaka rozrastała się przez lata w łódzkiej stacji. Także ten proces jest tylko jednym z wielu, jakie czekają na swoją kolej. Prokuratura zapowiada wniesienie aktów oskarżenia przeciwko przynajmniej kilkudziesięciu osobom.
Jak zwierzęta
Andrzej N. pracował w pogotowiu jako sanitariusz przez 12 lat. W prokuraturze i przed sądem mówił najwięcej z czwórki oskarżonych. Dzięki jego szczegółowym opisom w trakcie śledztwa udało się zidentyfikować nawet kilka ofiar łódzkiego pogotowia. Podczas przesłuchań w prokuraturze przyznał się do zabijania pacjentów. Przyznał się 38 razy, ale kiedy stanął przed sądem, wszystko odwołał.
- Nie jestem mordercą. Nikogo nie zabiłem - tłumaczył przed sądem Andrzej N., ale kiedy pytano go, dlaczego inną wersję podał w prokuraturze, nie potrafił już tego racjonalnie wytłumaczyć.
Jego wyjaśnienia złożone w trakcie śledztwa sędzia Jarosław Papis odczytywał godzinami. To był ten pierwszy moment, kiedy powoli wszyscy się przekonywali, czego tak naprawdę będzie dotyczył ten proces.
- Prawdą jest, że jak nastąpił zgon, lekarz i kierowca byli zadowoleni - przyznał w kolejnym dniu swojego przesłuchania oskarżony Andrzej N.
- Ale jak to?... Cieszyły ich zgony? - sędzia Papis aż zaniemówił z wrażenia.
- Przykre, ale tak - przyznał Andrzej N. - Zachowywaliśmy się jak zwierzęta. Człowiek był dla nas jak przedmiot.
Rzeczywiście, kiedy za chwilę nastąpił długi opis procedury opóźniania wyjazdów do chorych, było już wiadomo, że N. mówił prawdę.
- Czasem opóźnialiśmy wyjazdy. Jak mieliśmy na przykład trzy zgłoszenia - dwa do zgonów, a jedno do kobiety krwawiącej z dróg rodnych - to jechaliśmy najpierw do zgonów. Żeby szybko sprzedać "skórę", bo rodzina mogłaby sama wezwać zakład pogrzebowy - sędzia Papis co jakiś czas przerywał czytanie tych wyjaśnień. Widać było, że i na nim robiły ogromne wrażenie. - Lekarze Janusz K. i Paweł W. w agonalnych stanach pacjentów najpierw wypełniali dokumenty. Czasem pili kawę, czekali nawet pół godziny. W pogotowiu był taki zwyczaj, że lekarze opowiadali sobie, w jaki sposób nie udzielali pomocy. Chwalili się tym, jak dłubali sobie w nosie, a pacjent spokojnie odchodził.
- Wysoki sądzie, bardzo tego żałuję. Te pieniądze nie przyniosły mi szczęścia. Koledzy wytykali mój zespół palcami. Mieliśmy statystycznie najwięcej zgonów. Mówili na nas "skórołapy". Ten zespół to był gigant. Zazdrościli nam - wyznał któregoś dnia procesu Andrzej N.
Wydawało się, że ten wychudzony i przygarbiony człowiek już niczym nie może zaskoczyć sądu. I wtedy odczytano jego wyjaśnienia dotyczące pavulonu: - Zaczynało się gdzieś po 30 sekundach od podania pavulonu. Pojawiało się drżenie kończyn górnych i dolnych. Niepokój i próby poderwania się z noszy. Jego ciało wiotczało. Tracił oddech, ale miał własne krążenie krwi. Zwykle taki pacjent próbował krzyczeć, ale to było takie wycie. Z własnej praktyki wiem, że to trwa nie krócej niż 15 minut, a zwykle znacznie dłużej. Jestem przekonany, że zawsze widzieli to lekarz i kierowca. Aby uzyskać zgon, załoga często wychodziła z karetki na papierosa...
Sędzia czytał ten fragment wiele razy. Słuchali go lekarze anestezjolodzy. Żaden nie mógł potwierdzić, czy tak w rzeczywistości zachowuje się pacjent. Nie mogli tego zrobić z prostego powodu, każdy z nich, podając pavulon, jednocześnie intubował pacjenta.
- Jeżeli tego nie zrobimy, a podamy pavulon, to człowiek przestaje oddychać, będąc jednocześnie w pełni świadomym. To oznacza jedną z okrutniejszych śmierci. Pacjent umiera z niedotlenienia. Akcja serca ustaje - tłumaczyli lekarze.
Pavulon ma także tę właściwość, że ulega w organizmie szybkiemu rozkładowi i wydaleniu. Dlatego ekshumacja zwłok nie przyniosłaby temu procesowi żadnych dowodów. Taki jego dowcip
Drugi z oskarżonych sanitariuszy Karol B. przeważnie milczał na sali sądowej. Nie chciał składać wyjaśnień, rzadko odpowiadał na pytania. Za to często opowiadali o nim świadkowie. O tym, jak krzyczał na pacjentów, jak ich okradał. Najwięcej historii o Karolu B. znał jednak jego wieloletni kolega z pracy - Andrzej N. I opowiadał. Najpierw w prokuraturze, potem kumplom z celi.
- O Karolu w celi to Andrzej najwięcej mówił. To znaczy o tym, jak Karol odpalał pacjentów. Karol ponoć zawsze chodził w takich drewnianych trepach i jak pacjent był po wypadku z rozwaloną głową, to on go tym trepem dobijał. Andrzej się skarżył, że tak nie mógł, bo chodził w tenisówkach. Raz użył do dobicia człowieka butli tlenowej, ale krew rozbryzgła się po całej karetce, było dużo sprzątania i więcej już tak nie robił - to fragment zeznania, jakie w trakcie procesu złożył jeden ze współosadzonych w celi z Andrzejem N.
Oprócz niego zeznania złożyło jeszcze kilku innych mężczyzn, którzy siedzieli w areszcie z N. Ich zeznania to ewenement i złamanie "świętej" zasady, jaka obowiązuje za więziennymi murami. A zasada jest jedna - nigdy nie zeznaje się przeciwko kumplowi z celi. Dlaczego to zrobili? Jeden ze świadków wyjaśnił to tak: - Ja sam jestem przestępcą, siedziałem już z niejednym skazanym za morderstwo i żaden nie mówił tak o swoich ofiarach jak Andrzej. Traktował ich jak zera. Śmiecie. Kpił z nich. Mówił, że zamiast siedzieć, powinien dostać medal od ZUS, bo ratował Skarb Państwa, mordując tylu dziadków. To był taki jego dowcip.
- Skąd pana przekonanie, że oskarżony opowiadał w celi prawdę? Może się przechwalał? Chciał wam zaimponować? - pytała sędzia Barbara Augustyniak.
- Przekonały mnie rozmowy z Karolem B., którego też poznałem w trakcie podróży z aresztu do sądu. Karol narzekał na początku, że Andrzej niepotrzebnie się przyznał i jeszcze jego obciążył. Mówił, że gdyby nie to, to prokurator nic na nich nie ma, bo pavulon szybko się rozkłada i śladu nie zostawia. Twierdził, że żaden lekarz nie powie, że widział, jak zabijali, boby odpowiadał za współudział. Śmiał się, że jak przyjdzie biegły od pavulonu do sądu, to on zaraz wyjdzie na wolność. Potem mówił, że to dobrze, że Andrzej wszystko odwołał.
Bułka z masłem
Doktor Janusz K. właściwie już jeden wyrok usłyszał. Kilka miesięcy temu sąd lekarski, na razie nieprawomocnie zakazał mu wykonywania zawodu. Na sali sądowej lekarz sprawiał wrażenie przestraszonego, zahukanego. Jak się potem okazało, K. po prostu zwykle taki był. W pogotowiu wiele razy był atakowany przez kolegów, krzyczeli na niego także sanitariusze i kierowcy. Prawdę mówiąc, nie miał zbyt dużego autorytetu jako lekarz. Oskarżony Andrzej N. stwierdził nawet, że doktor K. nie potrafił nawet defibrylować pacjentów. W takie oświadczenie trudno było jednak uwierzyć. Dlatego sędzia zapytał u źródła.
- Umiał pan defibrylować pacjentów?
- Osobiście nie wykonywałem defibrylacji - odpowiedział ku zaskoczeniu wszystkich oskarżony lekarz z dwudziestoletnim stażem pracy.
Dlaczego tego nie robił, już nie wyjaśnia. Milczeniem zbywa też odczytywane przez sędziego własne wyjaśnienia, które składał w prokuraturze.
- Były takie przypadki, że na miejscu wezwany do pacjenta nie posiadałem dostatecznej wiedzy, żeby udzielić pomocy - sędzia czytał powoli zeznania lekarza, jakby z lekkim zdziwieniem. - Miałem problemy, kiedy była utrata przytomności, przypadki kardiologiczne czy krwawienia.
Lekarz podobnie reaguje, kiedy sędzia czyta wyjaśnienia sanitariusza Andrzeja N. na jego temat. Spuszcza głowę i nadal milczy.
- Doktor K. był nieudolny i to bardzo - opowiadał w trakcie śledztwa sanitariusz. - Podpisywał wszystko, co mu podstawiliśmy. Karol podsunął mu raz receptę, na której wypisał jako lek bułkę z masłem. Powiedział: "Doktor, podpisuj". Potem Karol pokazywał to wszystkim i mówił: "Zobacz, jaki czubek".
Paweł W. jest zupełnym przeciwieństwem swojego kolegi lekarza z ławy oskarżonych. Pewny siebie, wyniosły, hardy. W pogotowiu mówili o nim "Don Wasyl". To dlatego, że miał ponoć najwięcej zgonów. W trakcie śledztwa odmówił składania wyjaśnień. Przed sądem natomiast mówił kilka dni. Opisuje z aptekarską dokładnością każdego pacjenta, którego zdaniem prokuratury nieumyślnie doprowadził do śmierci. Po kilku latach pamięta nawet, jakie chorzy mieli wówczas ciśnienie.
- Kiedy zapoznałem się z materiałem dowodowym, mogłem sobie więcej przypomnieć. Żyłem tym przez 3 lata. Stopniowo przypominałem sobie pewne fakty. Wiele rzeczy mi się nawet śniło. I w snach przypomniałem sobie dużo szczegółów - tak oskarżony Paweł W. wytłumaczył sądowi niesamowity powrót pamięci.
Ale na pamięć nie narzekają także pracownicy pogotowia.
- Paweł W. nie miał litości dla pacjentów - tak wspominał go jeden z kierowców. - Był ostry, ordynarny i najbardziej pazerny na pieniądze. Raz pojechaliśmy do pacjenta pod dom towarowy "Central". Lekarz tak uderzył tego faceta w twarz, że mało się nie przewrócił. Policjanci z niedowierzaniem kiwali głowami, a on im na to, że taki ma sposób kontaktu z pacjentami.
Za tydzień jako pierwszy zabierze głos prokurator Robert Tarsalewski. Wtedy dowiemy się, jakiej kary domaga się dla oskarżonych.
Katarzyna Pastuszko