Jest sprawca. Motywu brak
Sąd w tym procesie znalazł odpowiedzi na większość najważniejszych pytań. Oprócz jednej. Nikt nie ma pojęcia, dlaczego oskarżony zabił swoją żonę po 27 latach szczęśliwego i zgodnego małżeństwa.
Zwykle każdy potępia człowieka, który dopuścił się zabójstwa. No, chyba że mówimy o przekroczeniu obrony własnej czy obronie koniecznej. W przypadku oskarżonego Mariusza W., zamiast potępienia, rodzi się wiele pytań. Przychodzi niedowierzanie i zastanowienie. Być może nie chodzi tylko o samego oskarżonego, ale o każdego z nas? Co tak naprawdę jeszcze w nas drzemie?
W trakcie procesu dowiedziono, że alibi oskarżonego i wersja na temat śmierci żony są niewiarygodne. Jego wyjaśnienia były sprzeczne z relacjami świadków i dowodami przedstawionymi przez biegłych. Sąd właściwie, oczywiście w przenośni, złapał go za rękę. Jednak Mariusz W. nigdy nie przyznał się do zabójstwa swojej żony Adrianny.
Sąd, uzasadniając wyrok, przyjął tylko hipotetycznie, że być może między małżonkami owego tragicznego wieczoru doszło do kłótni. I być może właśnie wtedy oskarżony zaatakował żonę nożem.
Po przeanalizowaniu materiału dowodowego trudno przyjąć inną wersję wydarzeń. Nadal jednak pozostają pytania. Dlaczego Mariusz W. zabił? Dlaczego tak uparcie trzyma się swojej wersji? Co pchnęło dobrego i spokojnego dotąd człowieka do tak okrutnej zbrodni?
Zadłużeni po uszy
Adrianna i Mariusz pobrali się w sierpniu 1978 roku. Wszyscy przesłuchani świadkowie mówili o ich małżeństwie same dobre rzeczy. Wyrażali się o tym związku wyłącznie w superlatywach. To miała być ich zdaniem szczęśliwa i zgodna para.
Tymczasem małżeństwo W. miało mnóstwo kłopotów. Przede wszystkim finansowych. Można śmiało powiedzieć, że od 2000 roku zadłużali się konsekwentnie. Nie płacili rat za wkład budowlany w spółdzielni mieszkaniowej. To było jakieś 600 złotych miesięcznie. Nie uiszczali także czynszu, który wynosił mniej więcej 400 złotych na miesiąc. Nie pomogły wezwania do zapłaty. W 2003 roku oskarżony został wykluczony z listy członków spółdzielni mieszkaniowej. W końcu spółdzielnia wezwała małżeństwo do opróżnienia lokalu. Kiedy to nie pomogło, złożono pozew o eksmisję i wniosek do komornika o wszczęcie egzekucji. Do końca 2005 roku dług państwa W. z tytułu zaległości czynszowych i niespłaconego wkładu budowlanego urósł do ponad 44 tysięcy złotych. I nie był jedyny.
Do spłaty zostało im jeszcze ponad 3 tysiące złotych z 13 tysięcy pożyczki, jakie Mariusz W. zaciągnął w swoim zakładzie pracy. Do tego należy jeszcze dodać niemal 19 tysięcy złotych kredytu, jakiego bank udzielił im w 2004 roku na zakup samochodu. Ten zresztą został skradziony kilka miesięcy później, a że Mariusz W. nie wyrejestrował pojazdu i nie przeniósł jego własności na PZU, ubezpieczyciel odmówił wypłaty odszkodowania.
Przy tej liście długów ich zarobki wydają się wręcz kroplą w morzu potrzeb. Mariusz W. do 2004 roku pracował w jednej z dużych drogeryjnych sieci handlowych jako magazynier. Potem utrzymywał się z zasiłku chorobowego, który wynosił jakiś tysiąc złotych na miesiąc. Adrianna W. była szwaczką. Niemal 10 lat pracowała w jednej firmie. Potem straciła pracę. Żyła z zasiłku dla bezrobotnych. Kilka miesięcy przed śmiercią znowu wróciła do starej firmy. Tym razem zapowiedziała, że sama odchodzi z pracy, bo mąż znalazł dla nich nową posadę. Nie kryła swojej radości z tego faktu. O nowej pracy opowiedziała córce. W nowej firmie chciała się zaprezentować jak najlepiej. Dlatego dzień wcześniej poszła nawet do fryzjera. Pracę miała rozpocząć 1 marca 2005 roku. Prawdopodobnie żadna posada jednak na nią nie czekała.
Spokojny czy roztrzęsiony?
Mariusz W. obudził się przed szóstą. Był 1 marca 2005 roku. Zdjął piżamę i położył ją na pufie. Na kilka minut wyszedł z psem na spacer. Potem wpuścił psa do mieszkania przez uchylone drzwi i poszedł do kiosku, po papierosy. Było jednak przed szóstą rano i pobliski kiosk był jeszcze zamknięty, dlatego wrócił do domu. Taka jest jego wersja.
- Pamiętam, że kiedy przyszedłem z psem, żona poprosiła mnie o uchylenie balkonu, bo w mieszkaniu było duszno - wyjaśnił w trakcie pierwszego przesłuchania. Prokurator zanotował, że w trakcie całego przesłuchania Mariusz W. płakał.
Ten sam dzień, kilka godzin później. Około godziny 9 oskarżony zjawia się na portierni elektrociepłowni. Parę kilometrów od swojego mieszkania. Chce skorzystać z telefonu. Jednak portier odmawia.
- Ten mężczyzna był raczej spokojny. Był zawiedziony, że nie może zadzwonić - wspomina przed sądem portier Andrzej C. - Pamiętam jednak, że nie mówił mi, iż ten telefon jest bardzo ważny. Nic nie tłumaczył.
Portier poradził Mariuszowi W., żeby poszedł do pobliskiego hipermarketu, gdzie znajdzie budkę telefoniczną. Skorzystał z tej rady. Znalazł telefon.
- Tata zadzwonił około godziny 9.25. Mówił dziwacznym, załamanym i przygnębionym głosem. Prosił, żebym przyjechała z mężem do hipermarketu, gdzie akurat był - zeznaje Agnieszka W., córka oskarżonego. - Chciałam zapytać, o co chodzi, ale tata odłożył słuchawkę.
Pani Agnieszka najszybciej jak mogła, pojechała do wskazanego przez ojca sklepu.
- Tata był bardzo blady, jakby oszołomiony - wspomina dalej kobieta. - Zapytałam, co się stało, ale on początkowo nic nie mówił. Bardzo mocno mnie przytulił i cały się trząsł. Nie chciał nic powiedzieć, miał łzy w oczach.
W chwilę potem na miejsce dotarł zięć oskarżonego. Wtedy Mariusz W. stał się bardziej rozmowny.
- Dopiero po przyjeździe męża tata powiedział, że musimy jechać do komisariatu policji. Zaznaczał, żeby nie jechać do domu, bo tam może wejść tylko policja. Cały czas się trząsł, mówił chaotycznie - kiedy o tym opowiada, sama cała się trzęsie. To dla świadka naprawdę trudne chwile. Jej matka została zamordowana, a na ławie oskarżonych siedzi jej ojciec.
- Nie pytała świadek, co się stało? - pyta sędzia.
- Cały czas to robiłam, ale on mówił tak nieskładnie - przypomina sobie pani Agnieszka. - Mówił, że Dora - Dora to pies rodziców - leży zakrwawiona, a mama nie chce puścić kołdry. I ciągle powtarzał, że nie było go tylko 15 minut. I na okrągło jakby sam zadawał sobie pytanie, mówił: "Po co poszedłem po te papierosy?".
Córka poprosiła o pomoc swojego znajomego lekarza. Bała się o stan zdrowia ojca. Zanim jednak znajomy dojechał, przypadkiem w hipermarkecie zjawiło się pogotowie. Pan Mariusz dostał zastrzyk uspokajający. Po kilkunastu minutach pojechali do mieszkania rodziców pani Agnieszki: ona, jej ojciec, mąż i znajomy lekarz. Córka z ojcem nie wyszli z samochodu. Dopiero po kilku minutach ze łzami w oczach mąż powiedział żonie, co zobaczył. W mieszkaniu leżały zwłoki jej matki i psa - Dory.
Godzina śmierci
Jak znalazł się na portierni elektrociepłowni, a potem w hipermarkecie? Tego Mariusz W. nie pamięta.
- Wszedłem do mieszkania. Najpierw zobaczyłem zwłoki psa, a potem ciało żony. Byłem w szoku. Wybiegłem z domu. Nie mam pojęcia, czy wsiadłem do autobusu. Czy może szedłem pieszo... - wyjaśnia oskarżony.
W mieszkaniu małżeństwa W. panował bałagan. Wszystko wyglądało tak jakby ktoś czegoś szukał. Między stertą obrusów i serwet plątało się mnóstwo biżuterii, aparat fotograficzny. Z półki wysunięto dekoder telewizji satelitarnej. I gdzieś pomiędzy tym wszystkim leżała koperta z napisem - "21.150 zł" Była pusta, tymczasem zgodnie z wyjaśnieniami Mariusza W. powinno być w niej 20 tysięcy złotych. Dodał, że były to oszczędności jego i żony.
Pierwsze oględziny nie zostawiły żadnych wątpliwości. W mieszkaniu nie było śladów włamania. Co więcej, Mariusz W. twierdził, że otworzył balkon na życzenie żony, tymczasem jego zięć pamięta, że kiedy wszedł do mieszkania panował tam zaduch. Także w trakcie pobieżnego przeszukania policja znalazła w torebce zmarłej paczkę papierosów.
- Nigdy nie grzebałem żonie w torebce - oskarżony natychmiast znalazł usprawiedliwienie przed sądem. I nadal utrzymywał, że kiedy nie było go w mieszkaniu, ktoś się do niego włamał i zabił żonę, psa i skradł ich oszczędności.
Kiedy znaleziono zwłoki pani Adrianny, kobieta leżała na prawym boku. Pierwszych oględzin dokonano około godziny 14.30. Wtedy zwłoki przewrócono na wznak. Sekcja zwłok miała miejsce trzy dni później.
- Kluczem do ustalenia godziny zgonu denatki są plamy pośmiertne - tłumaczy lekarz medycyny sądowej. - Te plamy nie przemieściły się po przełożeniu zwłok na plecy, choć zwłoki leżały tak trzy dni. Plamy opadowe utrwaliły się na prawym boku ciała zmarłej. Im cieplej, tym plamy utrwalają się szybciej. Temperatura w pokoju, gdzie znaleziono zwłoki, wynosiła 18 stopni Celsjusza. To wskazuje, że utrwalenie było dłuższe niż 10 godzin. Ten czas to absolutne minimum niezbędne do trwałego utrwalenia.
- Jakie zatem są wnioski? Kiedy doszło do zgonu?
- Między oględzinami a zgonem minęło co najmniej 12 godzin. Kobietę zamordowano między 2.30 a 4.30 w nocy. Została ugodzona cztery razy w klatkę piersiową. To uszkodziło jej lewo płuco i przebiło serce.
Obrona nie daje za wygraną.
- Przecież lekarz, który dokonał oględzin zwłok na miejscu, stwierdził, że zgon mógł nastąpić o godzinie 6 rano - przypomina mecenas Andrzej Kern.
- Jak najbardziej, ale kolega miał mniej danych. Dokładną godzinę można było ustalić dopiero w trakcie sekcji - tłumaczy biegła.
I jeszcze piżama oskarżonego, która - jak twierdził - leżała na pufie. To, że znaleziono ją na podłodze, jest mniej istotne od tego, że były na niej ślady krwi zmarłej. I tu ponownie do głosu dochodzą biegli.
- Bluza piżamy była zabrudzona krwią i, jak stwierdzono, takie zabrudzenia nie mogły powstać, gdyby leżała na podłodze. W czasie zabrudzenia bluza znajdowała się na osobie. Mamy tu do czynienia z tak zwanymi plamami kontaktowymi - stwierdzają biegli.
Oczywiście, zbadano także, czy ową piżamę nosił ktoś inny oprócz oskarżonego. Badania wykluczyły taką możliwość.
W mieszkaniu małżeństwa W. były dwa telefony: stacjonarny i komórkowy. Dlaczego to z nich oskarżony nie zadzwonił do córki? Na to pytanie też zabrakło racjonalnej odpowiedzi.
Nie zrobiłeś tego...
W trakcie procesu Mariusz W. jest raczej spokojny. Naprawdę zaczyna dygotać, kiedy sąd ogłasza wyrok. Dostaje 15 lat. Przy oskarżeniu o zabójstwo to i tak nie jest surowa kara. Sędzia podkreśla okoliczności łagodzące, czyli to, że oskarżony nigdy nie złamał prawa i do tej pory miał świetną opinię.
- Sąd nie zdołał ustalić motywu, jakim kierował się oskarżony, nie odnaleziono też narzędzia zbrodni - przyznaje sędzia Jarosław Leszczyński. - Jednak materiał dowodowy w sposób jednoznaczny, niebudzący wątpliwości pozwala ustalić jego sprawstwo.
Biegli psychiatrzy i psycholodzy stwierdzili, że oskarżony ma cechy osobowości histrionicznej. Oznacza to mniej więcej tyle, że ma skłonności do dramatyzowania, przesadnego wyrażania emocji i uczuć.
Czy ta osobowość wzięła górę 1 marca 2005 roku? Czy między małżonkami doszło do kłótni o posadę, którą miał załatwić oskarżony?
Córka Mariusza W. płacze i szlocha, kiedy sędzia odczytuje wyrok. Po kilkunastu minutach słychać zgrzytanie kajdanek, które policjanci zakładają na ręce skazanego.
- Ja wiem, że ty tego nie zrobiłeś, ja wiem... - pani Agnieszka krzyczy do wyprowadzanego właśnie ojca.
Mecenas Andrzej Kern złożył apelację.
Katarzyna Pastuszko