Gdzie kamień, gdzie ręka
Po nocnej zadymie kibiców w Warszawie z 13 na 14 maja rozliczenia miały być szybkie, surowe i przykładne. Ministrowie Ziobro i Dorn deklarowali koniec tolerancji dla chuliganów. Licytowano: sądy 24-godzinne, uproszczone procedury, wysokie kary. Minęło ponad 3,5 miesiąca. Zapadła cisza.
Po meczu Legii z Wisłą kibice ruszyli w miasto świętować tytuł mistrzowski dla stołecznej drużyny. To zwykły rytuał, w całej Europie w podobny sposób odbywa się feta z takich okazji. Kibice szaleją, piją alkohol, rozrabiają. Cała sztuka polega na tym, aby zapanować nad tłumem. W Warszawie w majową noc nie zapanowano, tłum oszalał. Wybuchły rozruchy, które przeraziły mieszkańców stolicy. Dla władzy to był właściwy moment, aby pokazać swoją skuteczność.
Ogłoszono, że bandyci demolujący miasto zostaną bez wyjątku schwytani i osądzeni. W deklaracjach to nawet nieźle brzmiało. Ton był dobrze dobrany, bo opinia publiczna od lat już czekała na zbawcę, który unieszkodliwi stadionowych bandytów. Dlatego z aplauzem przyjęto informację, że na gorącym uczynku złapano 231 uczestników zadymy. To był pierwszy etap rozliczeń. Teraz należało podejrzanych aresztować, zebrać dowody i postawić przed sądem. Na front rzucono aż 44 prokuratorów z kilku stołecznych prokuratur rejonowych i całą armię dochodzeniowców z warszawskich komend policji. Zaczął się wyścig z czasem - należało w ciągu 48 godzin zebrać materiał dowodzący niezbicie, że podejrzanych trzeba odizolować w aresztach.
Polityka