Alarm bombowy w samolocie z Tuskiem
Gdy rejsowy boeing z premierem Donaldem Tuskiem leciał nad Atlantykiem, do biura LOT w Nowym Jorku zadzwonił ktoś z informacją, że na pokładzie samolotu jest bomba. Informację tę potwierdziły w rozmowie z "Dziennikiem" polskie źródła rządowe. Bomba okazała się "bombą".
Według tajemniczego rozmówcy podłożony został około sześciokilogramowy ładunek. Rozmówcy gazety z otoczenia szefa rządu nie wykluczają, że telefon mogła wykonać osoba niezrównoważona psychicznie.
Inaczej na sprawę reagują funkcjonariusze BOR, których "Dziennik" poprosił o komentarz. - To koniec mrzonek o tanich lotach i oszczędzaniu na bezpieczeństwie VIP-ów - powiedział wysoki rangą oficer BOR. - Tak naprawdę jesteśmy zdani teraz na działania amerykańskiej Secret Service, która zajmuje się w USA ochroną VIP- ów - oświadczył jeden z byłych szefów Biura Ochrony Rządu. Jego zdaniem jedyne, co mogli zrobić ochroniarze lecący z premierem, to przeszukać samolot w poszukiwaniu bomby.
Gdy boeing wylądował na lotnisku JFK w Nowym Jorku, przez okienka samolotu widać było krąg kilkudziesięciu samochodów policyjnych. Oprócz mundurowych pojawili się także ludzie ze służb specjalnych. W efekcie fałszywego alarmu odjazd premiera z lotniska opóźnił się o 40 minut, relacjonuje "Dziennik".
INTERIA.PL/PAP