Szalona taksówka do Kabulu
- Wy, dziennikarze, jesteście w tym kraju jedną z grup najbardziej narażonych na porwania - te słowa gen. Tomaszyckiego, dowódcy Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie, prześladują mnie niczym złowroga mantra.
Z trzema innymi dziennikarzami właśnie opuszczamy bazę sił ISAF w Bagram, by afgańską taksówką dostać się do Kabulu.
Bagram od stolicy dzieli zaledwie 50 kilometrów. Zamachy i porwania to codzienność niżej położonych, południowych prowincji Afganistanu - na trasie naszej podróży podobne wypadki należą do rzadkości. Lecz mimo to całej naszej czwórce towarzyszy lekki strach. Nie pomagają nam Amerykanie, którzy - zapewne w dobrej wierze - żegnają nas niezbyt optymistycznie brzmiącym: "uważajcie tam, na zewnątrz"...
Cudzoziemiec za kilkadziesiąt dolarów
Pojawienie się czwórki obcokrajowców w centrum Bagram wywołuje nie lada sensację. Z miejsca otacza nas tłumek natarczywych chłopców, żebrzących o jednego dolara. Dzieci bez żadnego skrępowania łapią nas za ręce, sięgają do plecaków; jedno z nich, nim zdołałem się zorientować, odpina mi zamek kieszeni. Jestem wściekły, bo w tym miejscu mam wojskową akredytację i paszport - dokumenty, bez których przebywanie w Afganistanie grozi pobytem w okrytych złą sławą lokalnych aresztach.
Nasza taksówka to błękitna toyota corolla z Afghan Logistic - lokalnej firmy transportowej, poleconej nam przez ISAF. Koszmarnie drogiej, jak na afgańskie warunki, ale dającej większą gwarancję, że bezpiecznie dotrzemy do celu. Zdarzało się już bowiem, że taksówkarze wystawiali obcokrajowców talibom, za wynagrodzenie niewiele wyższe niż opłata za przejazd. Z AL raczej nam to nie grozi - bardziej powinniśmy się bać min i samochodów-pułapek. Lecz mimo tej świadomości patrzymy na siebie porozumiewawczo, gdy po kilku kilometrach nasz kierowca zjeżdża na pobocze i zatrzymuje auto. - Wystawia nas talibom... - śmieje się nerwowo Marek, dziennikarz "Gazety Wyborczej".
Wyjątkowo niepewna policja
Tymczasem kierowca wyciąga z bagażnika francuski klucz i nieśpiesznym tempem dokręca śruby w kołach. - Niezły pretekst... - myślę sobie i uważnie przyglądam się nadjeżdżającym samochodom.
Na szczęście chwilę później Afgańczyk jest już za kierownicą i jedziemy dalej. - Ta droga była kiedyś linią frontu między talibami a mudżahedinami - opowiada kierowca. Po obu stronach widać wypalone wraki transporterów opancerzonych, porzucone działa i zniszczone budynki. Ponoć przed laty rosły tu owocowe gaje - dziś jest już tylko jałowa i wyjątkowo twarda ziemia...
Po kilkunastu kilometrach miłe zaskoczenie - wjeżdżamy na drogę, która śmiało mogłaby konkurować z polskimi krajówkami. Mogłaby, gdyby nie progi zwalniające, zbudowane co kilka kilometrów.
- Rób wszystko, by nie mieć kontaktu z lokalną policją - ostrzegał mnie jeszcze przed wyjazdem do Afganistanu były oficer WSI. Tymczasem progi znajdują się akurat przy policyjnych posterunkach. Groźne miny afgańskich gliniarzy i lufy kałasznikowów wycelowane w okna nie należą do przyjemnych widoków. - Policja to najsłabsze ogniwo, wyjątkowo niepewna służba - dudnią mi w uszach słowa wojskowego. - Są bardzo przekupni, w ich szeregach znajduje się wielu zwolenników talibów. Tak po prostu raczej cię nie zwiną, ale obyś nie brał udziału w jakimś wypadku. Bo trafisz na posterunek i ślad może po tobie zaginąć. Amba i koniec...
Naprawdę gorące hamowanie
Tylko jak unikać wypadku na afgańskiej drodze? Dla lokalnego kierowcy liczą się tylko trzy elementy samochodu - pedał gazu, hamulca i klakson. Auta wyprzedzają się z lewej i prawej strony, na drugiego, trzeciego, a bywa, że i na czwartego. Między pojazdami poruszają się równie agresywni motocykliści, niczym niezrażeni rowerzyści i chłopcy z wózkami. Wszyscy na siebie trąbią, pokrzykują, oślepiają się światłami. Nasz kierowca nie pozostaje dłużny i z uśmiechem na twarzy oddaje się drogowemu piractwu. Kilka razy cudem wychodzimy z manewru wyprzedzania na trzeciego, nie potrącamy rowerzysty i nie lądujemy w rowie.
Przez kilkadziesiąt sekund pędzimy ponad setkę, by gwałtownie wyhamować przed kolejnym progiem - i tak aż do samego Kabulu. Już na miejscu niemal ładujemy się w bok innego auta - smród spalonej gumy i autentyczne wzburzenie naszego kierowcy nie pozostawiają wątpliwości, że było naprawdę gorąco. Wreszcie jednak, przez wyjątkowo zatłoczone ulice, docieramy do kwatery głównej ISAF. Widok stojącego na bramie brytyjskiego żołnierza przynosi nam prawdziwą ulgę...
Marcin Ogdowski, Afganistan