Wysłali prochy w tekturowym pudle
Bożena Orlik z Mysłowic przechowuje w szafie tekturową paczkę, niechlujnie wzmocnioną taśmą klejącą. To szczególna pamiątka... Właśnie w tym pudełku do Polski z Wielkiej Brytanii przysłano urnę z prochami jej męża, pisze "Dziennik Zachodni".
Śmierć Ryszarda Orlika była dla rodziny ogromnym wstrząsem. W pełni sił, latem zeszłego roku, pojechał do pracy na Wyspy. Była to praca legalna, w fabryce prefabrykatów betonowych. Zawał zastał go w budynku, już po dniówce. Kolega znalazł jego ciało pod drzwiami. Prawdopodobnie chciał wyjść na zewnątrz, szukał ratunku.
Firma zatrudniająca mężczyznę zaproponowała kremację. Wzięto po uwagę względy finansowe. Transport zwłok to koszt ponad 10 tys. zł. Przewóz urny jest o wiele tańszy.
- Zgodziłam się. Gdy kiedyś rozmawialiśmy z mężem o pochówku to mówił, żeby jego prochy rozsypać w morzu. Pochodził ze Szczecina. Kochał Bałtyk. Chciał być skremowany, wspomina pani Bożena.
Zapewniono ją, że urna zostanie przetransportowana z należytym szacunkiem. W ambasadzie miała być zaplombowana i wsadzona do metalowej kasetki, by w czasie transportu nie została uszkodzona.
Tymczasem paczka - po osiemnastu dniach od nadania - znalazła się na mysłowickiej poczcie. Sądząc po znaczkach, wcześniej była w Warszawie. Na przyklejonym do pudełka dokumencie napisano po angielsku, że to urna.
Pracownik poczty, który zawiózł przesyłkę do zakładu pogrzebowego nie miał pojęcia co wiezie. To była dla niego zwykła paczka. Gdy się dowiedział, zbladł. Pani Bożena wzięła urnę z zakładu pogrzebowego do domu i postawiła na stole. - Tyle dni się tułał. Pomyślałam, że choć kilka dni, do czasu pogrzebu, zostanie z nami, mówi.
- Syn, który wszedł do domu spytał mnie, co to za pakunek. Odpowiedziałam: To twój tata. Dziś nie wiem, jak przez to wszystko przeszliśmy, opowiada kobieta.
INTERIA.PL/PAP