Wielkopolscy ratownicy podarowali karetkę ukraińskim żołnierzom. "Te obrazy nie mogą wyjść nam z głowy"
To miała być jednorazowa akcja pomocy. Ratownicy medyczni z Wielkopolski pojechali do Ukrainy, aby wspomóc walczących żołnierzy. - Jako ratownik widziałem już w życiu naprawdę wiele, ale nastoletnie żołnierki z karabinami tak dużymi, że obcierają im się o kostki i chłopcy strugający drewniane pałki, żeby mieć cokolwiek, czym można się bronić, do dziś wywołują na moich plecach ciarki - opowiada Interii Kamil Wawrzyniak, ratownik medyczny z Ostrzeszowa. Właśnie wrócił z Ukrainy, gdzie oddał żołnierzom jedną ze swoich karetek. Ale to, co tam zobaczył sprawia, że już szykuje się do kolejnego wyjazdu.
Kamil Wawrzyniak od siedmiu lat jest właścicielem prywatnego ratownictwa medycznego, działającego na terenie wielkopolskiego Ostrzeszowa i sąsiednich miejscowości. Kiedy w Ukrainie wybuchła wojna, od razu wiedział, że nie można być tylko jej obserwatorem.
Ratownicy medyczni z Ostrzeszowa: "Pomysł, żeby działać, narodził się spontanicznie"
- To był impuls. Doszliśmy do wniosku, że oni walczą także i za nas. Pomyślałem, że musimy się jakoś bardziej do tego włączyć, nie można wspierać Ukraińców tylko z oddali - wspomina w rozmowie z Interią Kamil Wawrzyniak.
Na szybko przeanalizował możliwości. Park maszyn, który ma jego firma, nie należy do najmniejszych. Jedną z karetek postanowił więc podarować walczącym.
- Chcieliśmy, żeby ambulans trafił tam, gdzie jest najbardziej potrzebny, prosto do wojska, na linię walk. Nawiązaliśmy kontakt z panem pułkownikiem. Wiedzieli, że przyjedziemy. Została powiadomiona granica, że taki konwój będzie do nich zmierzał - opowiada ratownik.
Przyszedł czas, by plany wcielić w życie. Chętni do wyjazdu na teren wojny?
- Wiedziałem, że jak zadzwonię do jednego znajomego to na 100 proc. rzuci wszystko i pojedzie. Razem ze mną było już więc dwóch kierowców. Z racji tego, że trasa była znaczna, zdecydowaliśmy się na dołożenie po jednym na każdą karetkę. Szybka akcja na Facebooku, kilku chętnych się znalazło, spakowaliśmy się i dwoma ambulansami ruszyliśmy pod Lwów - opisuje kulisy wyjazdu.
I szybko dodaje: - Grzechem byłoby nie wspomnieć o Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie w Ostrzeszowie, które załadowało nam darami praktycznie po dach obie karetki. Nastawialiśmy się na pierwszą linię frontu, czyli leki przeciwbólowe, opatrunki do opracowania dużych ran. I z tym pojechaliśmy - opowiada mężczyzna.
Wieziona pomoc to nie tylko materiały medyczne. Dla ratowników ważne były również środki przeznaczone dla najmłodszych ofiar wojny.
- Tam do granicy czeka się kilkanaście, kilkadziesiąt godzin, nierzadko z dziećmi na rękach. Nawet taka podstawowa rzecz jak pampersy są przy granicy na wagę złota. Jedzenie dla dzieci, soki, środki higieniczne, smoczki, butelki. Także i w to zabezpieczył nas PCPR - wspomina pan Kamil.
Szkolenie ukraińskich żołnierzy. "Walczący to niemalże dzieci"
Po przyjeździe ostrzeszowscy ratownicy przez kilkanaście godzin szkolili osoby, które będą pracować na otrzymanym sprzęcie.
- W tej jednostce żołnierze są bardzo młodzi. Praktycznie rzecz ujmując, to niemalże dzieci. Nie mają doświadczeń z medycyną ratunkową. Stąd konieczność ich przeszkolenia, bo założenie jest takie, że nasz ambulans będzie działał w warunkach bojowych - tłumaczy pan Kamil.
Przekazanie karetki ukraińskim żołnierzom nastąpiło dokładnie w dniu jej siódmych urodziny. Ostrzeszowski ambulans zdążył już także zadebiutować.
- Jeszcze w trakcie naszego pobytu karetka zaliczyła pierwszy wyjazd w stronę linii frontu. Chociaż w Polsce nigdy nie jeździła w takie tereny, spisała się dobrze - dodaje ostrzeszowski ratownik.
Lwów. "Pomoc przy dźwiękach alarmów przeciwlotniczych"
Misji ostrzeszowskich ratowników nie ułatwiała otaczająca sytuacja. Bo chociaż Lwów jest jeszcze miejscem w miarę bezpiecznym, wojnę czuć tam na każdym kroku.
- Byliśmy w Ukrainie trzy doby. Z racji szkolenia, ale i alarmów czy godzin policyjnych, w trakcie których nie można było nosa wyściubić - wspomina pan Kamil.
Czy wyobrażenia z jakimi jechali, pokryły się z rzeczywistością?
- Powiem tak: ponieważ od 13 lat pracuję z adrenaliną i zawsze było jej w moim dorosłym życiu dużo, to jestem zazwyczaj psychicznie gotowy na to, co może mnie spotkać. Ale w konfrontacji z wojną, przeżyliśmy potężne zaskoczenie takimi życiowymi sprawami, jak widok dzieciaków w schronach - tłumaczy ratownik.
Pan Kamil przyznaje, że także i dla ratowników, sama ewakuacje były sporym przeżyciem.
- Bo kiedy po 36 godzinach niespania, padasz i nagle w środku nocy budzi cię dźwięk syreny, w pierwszej chwili nie masz pojęcia gdzie jesteś i co się z tobą dzieje. Ubierasz się po drodze, biegniesz ze wszystkimi, zdajesz sobie sprawę, że na przykład czegoś zapomniałeś, ale już się po to nie wracasz. W głowie jest jeden wielki mętlik - podkreśla.
Opowiada, że mimo stresu, zadaniowość wracała, kiedy na drodze ratowników pojawiały się dzieci. Przerażone, zapłakane, wyrwane w środku nocy z łóżek.
Wspomina: - Kiedy zobaczyliśmy w schronie dzieciaki, tylko na siebie z chłopakami popatrzyliśmy i od razu otworzyliśmy nasze torby medyczne. Założyliśmy dzieciakom na szyje stetoskopy, rozdaliśmy strzykawki z wodą. Zabawa w małych medyków spowodowała, że na twarze przestraszonych maluchów, chociaż na chwilę, wrócił uśmiech. Przez jakiś czas nie myślały o koszmarze wojny, która dzieje się tuż obok.
I dodaje pokazując zdjęcia: - Kiedy się do nas przytulały to były takie emocje, że mam ciarki na całym ciele jak tylko o tym mówię. Tego opisać się nie da - przyznaje.
Iwano-Frankowsk. Ewakuacja ciężarnej i obrazy, które pozostaną na zawsze
Akcja ostrzeszowskich ratowników nie skończyła się razem z przekazaniem żołnierzom ambulansu. Kiedy oddali już swoją karetkę na front, pojechali ewakuować zza Iwano-Frankowska kobietę w zaawansowanej ciąży, z kilkuletnim dzieckiem i babcią.
- Część rodziny tych kobiet mieszka na naszym terenie, dlatego to ich ściągaliśmy do Polski. Ale był moment, kiedy ta misja z racji alarmów i coraz bardziej napiętej sytuacji wojennej, stała pod dużym znakiem zapytania - wspomina pan Kamil.
Swoimi emocjami dzielił się na bieżąco na Facebooku.
Chociaż, jak opowiada, bywało bardziej gorąco, ewakuacja się udała. Dziś rodzina jest już bezpieczna. Ale przekroczenie polskiej granicy, tematu pomocy Ukraińcom, nie zamyka.
- Bo w głowie ciągle są obrazy, których zapomnieć się nie da. 18-letnie drobniutkie dziewczynki z wielkimi karabinami, które obcierały im kostki, kiedy żołnierki zawieszały je sobie na ramionach. Walczące z zacięciem trudnym do opisania, leżące po 24 godziny w okopie, w bezruchu, przy minus siedmiu stopniach. Zmarznięte, zmęczone, ale dumne z tego co robią - wspomina pan Kamil.
Jak opowiada ratownik "pierwsza linia to wojskowi, druga to mieszkańcy z amunicją, którą otrzymali od państwa i z tyłu nastolatkowie, którzy broni nie mają".
- Nie zapomnę do końca życia dzieciaków na kolejnych posterunkach, które strugały sobie pałki z drewna, żeby mieć cokolwiek do obrony. Ten widok, plus wspomniane dziewczynki z karabinami, nie mogą nam dać spokoju - przyznaje.
Misja: powrót. "Nie możemy ich tak zostawić"
I dlatego ostrzeszowscy ratownicy wracają na teren objęty wojną.
- Akcja miała być jednorazowa, chociażby z racji tego, że mam kilkunastodniowe dziecko w domu i małą córeczkę, ale nie możemy tamtych młodych ludzi zostawić samych sobie. Dałem najbliższej rodzinie słowo, że to jest ostatni raz, ale w najbliższych dniach jedziemy przekazać jeszcze jedną karetkę i jeepa. Mamy możliwość wyznaczenia osób, które będą się danym sprzętem zajmować i chcemy zadbać właśnie o tych najmłodszych żołnierzy. Żeby te dziewczyny z karabinami cięższymi niż one, dostały auto, żeby mogły dalej pomagać, ale na przykład w zaopatrzeniu - opowiada pan Kamil.
Podkreśla, że ta pomoc musi być natychmiastowa. I planuje w szczegółach kolejną misję.
***
Chcesz wesprzeć uchodźców? Oto lista zweryfikowanych zbiórek:
Jeśli chcesz wspomóc potrzebujących rzeczowo, zaoferować transport, nocleg lub miejsce pracy, możesz dodać ogłoszenie na przygotowanym przez Interię portalu.