"Alarmu mamy się bać? My jesteśmy z Mariupola"
- Wy widzieliście, co było w Buczy? To u nas tak było codziennie, cały czas. Strzelali, gdzie chcieli. Do ludzi na ulicy. Przed naszym blokiem przez tydzień leżało dziesięć trupów. Z działa do ludzi strzelali - usłyszeliśmy w Kijowie od małżeństwa z Mariupola.
Odnoszę wrażenie, że już mało kto się chowa. Ludzie idą spokojnie, każdy w swoją stronę. Jest trzecia dekada XXI wieku, a leżąca nad Dnieprem europejska stolica musiała przyzwyczaić się do wojny.
Nieopodal ukraińskiego ministerstwa spraw zagranicznych staję przed pomnikiem księżnej Olgi. Oblicza ukraińskiej patronki nie widzę, bo teraz cały monument zasłonięty jest stosem worków z piaskiem.
Męża Olgi - księcia Igora zabiło plemię Drewlan w X wieku. Wtedy władzę w Rusi Kijowskiej, w imieniu swojego małoletniego syna, objęła księżna. Drewlanie bezczelnie zaproponowali małżeństwo Olgi ze swoim władcą. Księżna kazała zabić poselstwo. Rok później zemściła się na Drewlanach, zniszczyła ich stolicę i zajęła terytorium. Na ukraińskiej ziemi nie ma zwyczaju, by przed kimkolwiek uginać kark.
Pogoda nie sprzyja, jest zimno, kropi. Mimo to po ulicach spacerują przechodnie, starsi i młodsi. Przy parku św. Włodzimierza słyszę huk dmuchaw do liści. Służby miejskie pracują, sprzątają park, czyszczą alejki. To dobry znak. Miasto działa, pracuje.
W okolicach Majdanu spory ruch. Gdyby policzyć samochody, pewnie nie byłoby ich bardzo dużo, ale stoją w korku, bo muszą omijać barykady ustawione z worków z piaskiem i zapór przeciwczołgowych.
Wchodzę do pobliskiego sklepu. W aplikacji mobilnej miasta Kijowa, która kiedyś służyła informacjami o transporcie miejskim, teraz można dowiedzieć się, gdzie jest najbliższy działający sklep i najbliższy schron. Kiedy ogłaszany jest alarm przed nalotem, aplikacja wysyła powiadomienie. Za każdym razem słysząc syreny, odruchowo spoglądam na telefon i czekam na przeraźliwe pikanie alertu.
W sklepie są produkty pierwszej potrzeby, słodycze, alkohol. Półki pustawe, ale wszystko, co najpotrzebniejsze, można kupić. Warzywa i owoce stare, bardzo brudne, niektóre już lekko gnijące. Paradoksalnie centrum jest gorzej zaopatrzone niż obrzeża miasta. Dzień wcześniej przechodziłem przez dzielnice na północy Kijowa. Tam na niewielkich, prowizorycznych targach można kupić świeże produkty. Za to w sklepie w centrum bez problemu zapłacimy kartą. To ważne, bo nie działa wiele bankomatów.
Chowacie się do schronów?
Mijam kolejne umocnienia centrum, szukanie luki w barykadzie z worków zajmuje trochę czasu. Przy pomniku niepodległości spotykam dwójkę nastolatków. Widzę, że wstydzą się rozmawiać, ale pytam, czy czują się w Kijowie bezpiecznie. Odpowiadają twierdząco. Brat i siostra przyjechali tutaj ze swoją mamą na początku marca z Doniecka.
- Kiedy jest alarm bombowy, chowacie się do schronów?
- Nie zawsze. Rzadko - odpowiada dziewczyna. Na jej twarzy pojawia się lekki uśmiech.
- Dlaczego?
- Bo już się tak nie boimy - uśmiech jest szerszy, przez co ten ponury dzień staje się nieco weselszy.
Na głównej ulicy Kijowa - Chreszczatyku szukam otwartej restauracji. Nie jest to takie proste. Lokale, które pracują, to wciąż tylko wysepki na mapie Kijowa. W końcu znajduję otwartą kawiarnię, potem jeszcze bar piwny. Ze środka nawet słychać muzykę. Niestety większość lokali jest zamkniętych. Straszą zasłonięte albo zabezpieczone taśmą i dyktą witryny.
Dalej moją uwagę przykuwa rząd worków z piaskiem ustawiony przed wejściem do stacji metra. Wymalowane jest na nim hasło "Ruski okręcie wojenny, idi na ch..". Wymalowany jest też pokraczny okręt. Chcę zrobić zdjęcie, ale stojący w pobliżu policjant macha mi ręką, że nie wolno. Teoretycznie nie wolno dziennikarzom fotografować żadnych umocnień.
Na zdjęciu tych worków mi zależy, więc podchodzę do policjanta i pytam, czy mogę jednak zrobić zdjęcie.
- Nie można. Tylko za diengi - żartuje i uśmiecha się szeroko. Tak bardzo cieszy, że ten ponury czas nie zdołał zabić poczucia humoru. Śmiejemy się razem, chwilę rozmawiamy, w końcu policjant mówi, że zdjęcie zrobić mogę, tylko żeby było widać tak "ciut ciut".
Idę dalej wzdłuż Chreszczatyku. Ludzie na ulicy chodzą powoli, jest bardzo spokojnie. Wszystko to przypomina sen, który nie pasuje do wysokich budynków rządowych wokół, biurowców i żołnierzy z karabinami.
Śpieszą się tylko samochody policji i wojska oraz dostawcy jedzenia. Owszem, dostawcy pracują nawet w czasie wojny. Przy jednej z restauracji chłopaki uśmiechają się, kiedy robię im zdjęcie.
Sprawdzam po kolei aplikacje w telefonie. Kurierzy jeżdżą z różnymi torbami, ale pracować mogą dla kilku firm jednocześnie. Uber nie działa. Glovo też nie. Bolt - bingo. Można zamówić jedzenie. Po wybraniu niektórych restauracji można też zapłacić za posiłek dla wolontariuszy, którzy pomagają żołnierzom albo uchodźcom.
"Do okien strzelali dla zabawy"
Miny przechodniów nie wyrażają żadnych radykalnych emocji. Nie ma gniewu ani strachu. Ale dostrzegam dwie wyraźnie wyczerpane twarze. Mężczyzna i kobieta w średnim wieku wychodzą z jednej z bocznych ulic. Razem z nimi jest jeszcze jedna kobieta w podobnym wieku, ale jej twarz wygląda zdecydowanie zdrowiej.
Pytam, czy czują się w Kijowie bezpiecznie. Potwierdzają skinięciem głową.
- A jak jest alarm bombowy? Chowacie się do schronów?
- Nie - mówi kobieta o zdrowszej twarzy, przeciągając wypowiadane słowa. - Jak jest alarm, nawet tutaj jakby był teraz, to po co nam biec do schronu na Majdan? Jak dobiegniemy, to syreny już nie wyją - dodaje i uśmiecha się.
Nie jest to takie oczywiste, bo syreny informują tylko o rozpoczęciu alarmu bombowego.
- A nie boicie się, że rakiety spadną?
- Ale alarmu mamy się bać? My jesteśmy z Mariupola, u nas nie było żadnych alarmów, tylko rakiety - mówi kobieta o wyczerpanej twarzy, a ja na chwilę zamieram.
- Kiedy przyjechaliście do Kijowa?
- Pięć dni temu.
Olga i Witalij to małżeństwo. Mieszkają teraz u swojej przyjaciółki. Udało im się wydostać z oblężonego miasta w konwoju humanitarnym. Pytam, jak tam teraz jest.
- Wszystko zniszczone. Wszystko. Tam już niczego nie ma. Oni strzelali w szkoły, przedszkola, do szpitali. Wszystko zburzone - kobieta jest przejęta, mówi bardzo szybko.
- A do ludzi strzelali? Rosyjscy żołnierze.
- A wy widzieliście co było w Buczy? - pyta. Potwierdzam. - To u nas tak było codziennie, cały czas. Strzelali, gdzie chcieli. Do ludzi na ulicy. Przed naszym blokiem przez tydzień leżało dziesięć trupów. Z działa do ludzi strzelali, w okna...
- Nie z działa, tylko z BTR-a - przerywa żonie Witalij, po czym zwraca się do mnie. - Wiecie co to BTR?
Kiwam głową na potwierdzenie. BTR to transporter piechoty. Na szczycie jego kadłuba montuje się wieżyczkę z działem o kalibrze najczęściej 30 mm. Naboje do takiego działa nie mieszczą się w dłoni.
- Na początku jak nie było prądu, to siedzieliśmy w domach. Mieliśmy latarkę, świeczki paliliśmy. Różnie ludzie wymyślali. Ale ruskie zrobili sobie zabawę i strzelali w okna, w których było widać światło. To potem siedzieliśmy tylko w piwnicy - mówi Witalij i teraz patrzy w ziemię.
- Strzelali cały czas. Dwa piętra nad nami mieszkała sąsiadka, jak tam trafili, to ją rozerwało. Leżała z urwaną głową - Olga patrzy na mnie, patrzy mi w oczy i trudno wytrzymać to spojrzenie. Jest w nim tyle smutku, tyle żalu. Te szare oczy widziały zło w najgorszej postaci.
- Chcieliśmy się wydostać w konwojach, bo na początku próbowaliśmy sami opuścić miasto. Ale tam ruskie mówili nam, że tu teraz Rosja. A my im na to, że chcemy do Ukrainy. Żołnierz wtedy powiedział, że Ukrainy już nie ma - Olga stara się nie mrugać, jej oczy teraz zrobiły się szkliste.
- To wtedy mówili, chociaż, potem już tylko strzelali - Witalij staje bliżej żony.
Deszcz zaczyna padać mocniej, ale przechodnie o szarych twarzach wcale nie przyspieszyli kroku. Gdyby określić Kijów tego dnia jednym słowem, byłoby to zmęczenie. Potworne zmęczenie.