Upolowali Katarynę
Dziennik chwali się, że poznał personalia anonimowej dotąd blogerki - Kataryny - znanej z ciętego języka i krytycznych tekstów politycznych. "Bez jej zgody tego nie ujawnimy" - piszą, jednocześnie umieszczając w artykule informacje o jej wieku, miejscu zamieszkania i pracy. Czy jest jakaś granica w "pogoni za newsem"?
O Katarynie ostatnio było głośno z powodu jej konfliktu z Krzysztofem Czumą - synem ministra sprawiedliwości. Zażądał on ujawnienia personaliów blogerki, po tym, jak ta w jednym ze swoich tekstów krytykowała jego ojca. Sprawą zainteresowały się media: między innymi Dziennik. Zainteresował się do tego stopnia, że nie tylko dowiedział się, kim jest Kataryna, ale jeszcze pomógł ją zidentyfikować.
Kobieta oskarża gazetę o szantaż, przytaczając treść SMSa, który miała otrzymać od dziennikarki Sylwii Czubkowskiej:
"Pani Katarzyno bardzo proszę o poważne rozważenie naszej propozycji. Nie chcemy bezpardonowo ujawniać Pani tożsamości i iść na rękę Czumom. Wolimy by zgodziła się Pani na ten coming out na Pani warunkach włącznie z zatrudnieniem Pani jako naszej publicystki. Ale proszę nas zrozumieć to "frustrujące wiedzieć i nie móc napisać". Wiem, że Pani tożsamość zna Fakt a przez nich nie zostanie Pani tak dobrze potraktowana - proszę tego nie traktować jako szantażu.Naprawdę nie chcemy Pani skrzywdzić."
"Dobre intencje" Dziennika wydają się być niezbyt złośliwym żartem. Jednoznaczny szantaż, że jeśli nie Dziennik, to sprawę ujawni Fakt, to dopiero początek. W dzisiejszym artykule Sylwia Czubkowska i Robert Zieliński zapewniają wprawdzie, że nie mają zamiaru ujawniać personaliów Kataryny, ale jednocześnie ujawniają takie dane jak wiek, miejsce zamieszkania czy szczegóły dotyczące miejsca zatrudnienia Kataryny.
Według mnie ta afera potwierdza, że nadal aktualne jest pytanie o granicę "pogoni za newsem". Może zwiększy się sprzedaż - choć jakim kosztem? A może nie. Może Krzysztof Czuma od dziś codziennie będzie kupował tę gazetę, ale w oczach ludzi z sieci - i nie tylko - od dziś zasługuje ona najwyżej na miano "brukowca".
Komentarze internautów są w zasadzie jednoznaczne. Trudno je przytaczać, bo w dużej części są niecenzuralne - powiedzmy, że nie podoba im się zachowanie gazety. Po raz kolejny na blogach pojawił się też temat nierozumienia nowych mediów przez "klasycznych" dziennikarzy. Z tekstów na stronie Dziennika wynika, że mają pretensje, że jakaś anonimowa, nieznana blogerka śmie ich krytykować.
Z komentarza redaktora Cezarego Michalskiego wypływa kompletna nieznajomość realiów internetu i niezrozumienie dla środowiska blogerów. Jestem pewien, że właśnie to stanie się teraz największym kłopotem Dziennika. Bo internauci głupi nie są, a w takich sytuacjach potrafią się jednoczyć.
Jeszcze do niedawna sprawa wydawała się prostsza: blogerom jest łatwiej. Nie mają szefów, nikt ich nie sprawdza, piszą, bo lubią. Teraz okazało się, że Kataryny nie ma kto bronić. Nie ma rzecznika prasowego, nie ma działu prawnego. Cała jej "wina" polega na tym, że zacytowała krytyczny wobec Czumy artykuł Newsweeka i napisała, że w to wierzy - a to pociągnęło za sobą "sensacyjne" śledztwo Dziennika i wejście z brudnymi butami w życie blogerki.
Cała ta afera staje się symbolem wojny, pomiędzy tym, co stare, a tym, co nowe. Pomiędzy koncernem medialnym i "profesjonalnymi" dziennikarzami, a tysiącami internautów, blogerów i twórców mediów społecznych. Wynik nietrudno przewidzieć: jak dotąd z internetem nikt nie wygrał.
Paweł Opydo
INTERIA.PL, bloger