"Tu byli jacyś Polacy?". Ponura i trudna prawda
Problematyka zbrodni dokonanych przez Ukraińską Powstańczą Armię jest przedmiotem zaciekłych sporów również w kręgach opiniotwórczych nad Dnieprem. Niestety, dla przeciętnych Ukraińców temat ten stanowi "białą plamę" w ich świadomości historycznej.
Pochmurny październikowy dzień we Lwowie. Do mikrofonu na mityngu z okazji sześćdziesiątej dziewiątej rocznicy powstania Ukraińskiej Powstańczej Armii podchodzi młody, ubrany w czarną sportową kurtkę, krótko obcięty człowiek. "Kiedy wyruszymy w swój zwycięski marsz, na naszych tyłach nie będzie liberastów, tolerastów, ideologicznej agerntury wroga" - rozlega się przez mikrofon głos aktywisty partii "Swoboda", Jurija Mychalczyszyna.
Do tej grupy młody nacjonalista zalicza rektora Katolickiego Uniwersytetu we Lwowie, Myrosława Marynowycza, pisarza Jurija Andruchowycza oraz ukraińskiego historyka Jarosława Hrycaka. Lider "Swobody" Ołeh Tiahnybok nie zamierza tłumaczyć się z występu swojego podopiecznego. Wyjaśnia, że jeżeli wyżej wymienieni intelektualiści pozwalają sobie na nazywanie OUN i UPA faszystami, to reakcja Mychalczyszyna jest absolutnie prawidłowa.
Scena ta ma w sobie potężny ładunek symboliczny. Profesor Hrycak współpracujący w Polsce m.in. z "Gazetą Wyborczą" i nieraz ostro krytykowany przez środowiska kresowe za relatywizację zbrodni ukraińskich nacjonalistów, sam staje się obiektem niewybrednych ataków ze strony zwolenników Stepana Bandery i Romana Szuchewycza. Pokazuje ona, że ukraińska dyskusja o zbrodniach OUN i UPA wbrew czarnym perspektywom, nieraz rysowanym nad Wisłą, ma charakter polifonii.
To nie my, to Armia Krajowa
We wsi Bazaltowe na Wołyniu znajduje się pamiątkowa tablica z napisem "Wmurowano ku czci 60-lecia Ukraińskiej Powstańczej Armii. Tu 21-22 kwietnia 1943 roku sotnie [...] pod dowództwem 'Dubowego' zlikwidowały jedną z najlepiej umocnionych baz wojskowych polsko-niemieckich okupantów na Wołyniu".
Za czasów II Rzeczypospolitej Bazaltowe nosiło nazwę Janowej Doliny. Miejscowość ta powstała jako osiedle robotnicze przy miejscowych kopalniach bazaltu. Osadę przed wojną zamieszkiwało około dwóch i pół tysiąca osób. W 1943 r. napłynęły do niej kolejne setki uciekinierów. I właśnie pod koniec kwietnia tegoż roku miejscowość ta miała stać się niemym świadkiem dramatycznych wydarzeń.
W udostępnionych na stronie wolyn.ovh.org fragmentach wspomnień rodziny Budzińskich możemy przeczytać: "Poruszali się po cichu, z jakimś przerażającym szmerem. Do tego dochodziły przerażające krzyki ludzi. Okazało się, że podpalili co drugi dom, wiedząc, że drewniane domy i tak się zajmą ogniem wszystkie. Oni stali obok i siekierami rąbali wszystkich, którzy chcieli uciec z płonących domów".
Podczas napadu na Janową Dolinę w Wielki Piątek zginęło około 600 osób. Była to jedna z największych zbrodni dokonanych przez UPA na wsi polskiej. Dziś te fakty ukraińscy nacjonaliści próbują zamazywać i nadawać im nowe znaczenie. Nie zmieni to faktu, że tablica we wsi Bazaltowe nie oddaje czci bohaterom. Upamiętnia morderców.
Niemniej skandaliczna tablica pojawiła się na terenie dawnej wsi Huta Pieniacka na Tarnopolszczyźnie. W 2009 r. przy okazji wizyty Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenki w miejscu zbrodni popełnionej 28 lutego 1944 r. przez ukraińską dywizję SS-Galizien i niewielki oddział UPA na niemalże tysiącu bezbronnych mieszkańców wsi, nacjonaliści ustawili tablicę z alternatywną wersją wydarzeń. Możemy w niej wyczytać, że Huta Pieniacka była siedzibą bazowania silnego polsko-sowieckiego oddziału, który terroryzował okoliczne wsie. Ostatecznie polsko-sowieckie zgrupowanie miało zostać zlikwidowane przez Niemców, a oskarżenia o zbrodnie stawiane Ukraińcom sprowadzone zostały do wymysłu polskiej propagandy.
Podobną wersję historii usłyszałem, kiedy pod koniec 2010 r. odwiedziłem dom muzeum Stepana Bandery w Uhrynowie Starym, położony na terenie obwodu iwanofrankiwskiego. Oprowadzająca kobieta nie ustawała w wysiłkach, aby przekonać mnie, że UPA tylko broniła ukraińskie wsie przed ludobójczą działalnością Armii Krajowej. Milcząco odpuściłem dyskusję, aczkolwiek niesmak pozostał na cały dzień.
Obrońcy heroicznej pamięci ukraińskiego nacjonalizmu nie dostrzegają cieni, a nawet półcieni, w działalności swoich "bohaterów". Rzeź wołyńska w tej percepcji najczęściej w ogóle nie istnieje. Tylko czasami i niechętnie wspomina się o konflikcie polsko-ukraińskim na Wołyniu, będącym marginesem działalności podziemia nacjonalistycznego. Za to gloryfikacja trwa w najlepsze.
Po całej Galicji rozsiane są upowskie kurhany, powstają coraz to nowe pomniki. Lwowski monument Stepana Bandery pobił chyba wszelkie rekordy pod względem sumy wydanych i zdefraudowanych przy jego budowie pieniędzy. Na bazarach można kupić liczne odznaki, kubki czy karty do gry z wizerunkami dowódców OUN i UPA. Komu tego mało, może nawet zamówić taksówkę w stylu SS-Galizien, a następnie pojechać nią na piwo do knajpy "Kryjówka" urządzonej w stylu upowskiego bunkra.
Cała ta odrzucająco pompatyczna gloryfikacja ma zdecydowanie w większym stopniu wydźwięk antysowiecki aniżeli antypolski. Przede wszystkim ma ona jednak charakter bezalternatywny. Sprawia to, że wszelka konstruktywna dyskusja z jej architektami jest niemalże niemożliwa.
Smutnym faktem jest to, że obecnie w Galicji największe wpływy posiada nacjonalistyczna partia "Swoboda", bezpośrednio odwołująca się do spuścizny Bandery i Dmytra Donocwa. W programie tego ugrupowania można znaleźć nie tylko zapowiedź uznania działalności OUN i UPA za walkę narodowo-wyzwoleńczą narodu ukraińskiego, lecz również postulat wprowadzenia odpowiedzialności karnej za wszelkie przejawy ukrainofobii. Co to mogłoby oznaczać w praktyce, nie trzeba chyba tłumaczyć.
Pewnym pocieszeniem może być fakt, że środowiska te są dość miałkie intelektualnie. W zasadzie jedynym aktywnym publicznie obrońcą heroicznego mitu wśród profesjonalnych historyków zajmujących się dwudziestym wiekiem jest obecnie Wołodymyr Wiatrowycz. Historyk ten pełni funkcję szefa lwowskiego Centrum Badań Ruchu Wyzwoleńczego. Za czasów Juszczenki zajmował posadę szefa archiwów Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, gdzie był oskarżany o niszczenie niektórych materiałów archiwalnych związanych z działalnością OUN i UPA.
Najnowsza książka Wiatrowycza pod wymownym tytułem "Druga wojna polsko-ukraińska 1942-1947", spotkała się z całkowitym odrzuceniem polskich historyków jako słaba badawczo i szkodząca dialogowi polsko-ukraińskiemu. Historyk ten pisze bowiem pod założoną z góry tezę, a wszystkie elementy, które do niej nie pasują odrzuca manipulując przy tym zręcznie faktami. Dość, bowiem wspomnieć, że wysunięte przez banderowskie skrzydło OUN w 1940 r. propagandowe hasło "wolność człowiekowi, wolność narodom" uznaje za przejaw dojrzewania ruchu do demokracji. A że do tej koncepcji nie pasują tysiące Polaków, Żydów, Ukraińców, Czechów i Ormian uwolnionych przez jego bohaterów od życia? Tym gorzej dla nich.
Intelektualiści rozdarci
Na szczęście to tylko jedna strona ukraińskiej rozmowy o Wołyniu. W poważnej dyskusji zbrodni dokonanych przez UPA nikt nie próbuje negować. Nie znaczy to, że debata toczy się na podobnych płaszczyznach jak w Polsce. Główną różnicę tworzy dziedzictwo sowieckie, a zwłaszcza postsowieckie, ciągle szeroko reprezentowane na Ukrainie. Nad Dnieprem o wiele silniej aniżeli nad Wisłą obecne jest poczucie zniewolenia, zależności, obawy przed rosyjską dominacją. Strach ten ma solidne podstawy. Nie chodzi nawet o to, że ponad połowa mieszkańców Ukrainy jest rosyjskojęzyczna. Ważniejsze jest to, że rosyjski pozostaje językiem wielkim miast, biznesu, mediów.\
Niemal dziewięć dziesiątych rynku książkowego stanowią wydania rosyjskojęzyczne. Segment popkultury zalewa rosyjska popsa. Język ukraiński, zachowuje status jedynego państwowego, choć jego pozycja została znacząco osłabiona wskutek przegłosowanej w lipcu ubiegłego. roku ustawy o językach regionalnych, nadającej rosyjskiemu daleko idące przywileje na wschodzie kraju. W sferze edukacji poczynania ministra Dmytra Tabacznyka sprowadzają się do zastępowania w programach nauczania i podręcznikach narodowej tradycji historycznej przez schematy postsowieckie.
W rzeczywistości obaw o los ukraińskiej kultury i języka, dziedzictwo antykomunistycznej walki podziemia nacjonalistycznego zaczyna pełnić rolę ważnego symbolu, do którego odwołują się obrońcy ukraińskości. Jego sens znakomicie wyraził politolog z Narodowej Akademii Nauk Ukrainy Wołodymyr Kułyk pisząc: "Kiedy przyjdzie czas wspólnych bohaterów Ukrainy możliwe, że Bandery wśród nich nie będzie, ale tę Ukrainę trzeba jeszcze wywalczyć". Skutkiem tego wielu uczciwych ukraińskich naukowców buduje schematy, w ramach których pamięć o zbrodniach UPA nie wyklucza dumy z antykomunistycznego dziedzictwa ukraińskiej partyzantki.
Kanty są łagodzone. Unika się sformułowania "ludobójstwo", termin "ukraiński faszyzm" zastępowany jest określeniem "ukraiński integralny nacjonalizm". Przemoc wobec Żydów czy zbrodnie na Polakach wpisywane są w szerszy kontekst działalności podziemia. W najbardziej reprezentatywny sposób miękką rehabilitację UPA przeprowadził właśnie Jarosław Hrycak w artykule Tezy do dyskusji o UPA. W podobnym duchu próbują pisać znany ukraiński publicysta Mykoła Riabczuk czy historyk Ihor Iljuszyn. Los tej grupy intelektualistów jest nie do pozazdroszczenia.
W ukraińskiej rzeczywistości krytyka dziedzictwa nacjonalizmu zazwyczaj prowadzi do stawiania jej autorom zarzutów o sprzyjanie Janukowyczowi, a nawet i Rosji. I na odwrót, niechęć wobec spuścizny sowieckiej skutkuje oskarżeniami o nacjonalizm, ksenofobię czy faszyzm. Ukraiński historyk, redaktor portalu historians.in.ua., Andrij Portnow określił tę sytuację jako symboliczny wybór pomiędzy dwoma "T.", czyli ukrainofobicznym ministrem edukacji Dmytro Tabacznykiem, a znanym z ksenofobii liderem "Swobody" Ołehem Tiahnybokiem. Jednocześnie grupa ta otwarta jest na dyskusję.
Warto tu wspomnieć, że Hrycak jest jednym z opiekunów pracy doktorskiej młodego niemieckiego historyka Grzegorza Rossolińskiego-Liebe będącej biografią Stepana Bandery. Pracy bardzo krytycznej, która wywołała gwałtowne protesty ze strony aktywistów "Swobody" w marcu 2012 r. przy okazji zaplanowanego cyklu wykładów niemieckiego badacza na Ukrainie. Pod wpływem krytyki niemal wszystkie wykłady odwołano. Kilka dni później do domu Hrycaka zawitała grupka odzianych w sportowe kurtki młodych mężczyzn. Na szczęście profesora nie zastała. To były zbrodnicze organizacje.
Aktualność antysowieckiej spuścizny OUN i UPA, żywa na Ukrainie, nie znajduje odbicia w odmiennych warunkach kanadyjskiej diaspory. Może dlatego właśnie tam, przy ciągłej dominacji nacjonalistycznej emigracji, można usłyszeć liczne głosy krytyczne. Dźwięczą słowa: faszyzm, zbrodnie, totalitaryzm. To właśnie tam działał niedawno zmarły, kontrowersyjny krytyk ukraińskiego nacjonalizmu, politolog Wiktor Poliszczuk. Historykiem tworzącym w podobnym duchu, aczkolwiek bez porównania rzetelniejszym badawczo jest profesor Uniwersytetu Alberty w Edmonton John Paul Himka (ukr. Iwan-Pawło Chymka) .
"Czy powinniśmy zrozumieć, że to pokolenie [OUN i UPA - uzup. M. W.] zrobiło zły wybór? Czy nie powinniśmy zaprzestać prób obrony tego, czego obronić się nie da?" - pytał Himka podczas dyskusji jaka rozgorzała wokół przyznania Stepanowi Banderze tytułu "bohatera Ukrainy". W debacie tej, w której profesor Uniwersytetu Alberty musiał odpierać ataki swoich rodaków z diaspory, w sukurs przyszli mu badacze zachodni. Kanadyjski historyk Dawid Marples nie ma wątpliwości co do totalitarnego i faszystowskiego charakteru działalności OUN oraz zbrodni dokonanych przez banderowców na Żydach. Wtórują mu: szwedzki badacz Per Andres Rulding oraz doskonale znany polskiemu czytelnikowi amerykański profesor uniwersytetu w Yale Timothy Snyder. Warto o tym przypominać, aby pamiętać, że nie tylko garstka kresowiaków ma zastrzeżenia wobec działalności OUN i UPA.
Tu byli jacyś Polacy?
Największym problemem ze zbrodnią wołyńską na Ukrainie nie są z próby fałszowania historii przez nacjonalistów. Najgorsza jest niewiedza. Dziennikarz portalu "Historyczna Prawda" Pawło Zubiuk w jednym z tekstów wspomina, jak zapytał młodą dziewczynę ze wsi Huta w obwodzie rówieńskim, co wie ona o konflikcie z miejscowymi Polakami. "Tu byli jacyś Polacy?" - odparła ze zdziwieniem. Przykład ten może jest skrajny, ale obrazuje wiele.
Rzeź wołyńska zajmująca jedno z centralnych miejsc w polskiej pamięci historycznej II wojny światowej, w pamięci ukraińskiej odgrywa bez porównania mniej znaczącą rolę. Decydujący wpływ na taki stan rzeczy ma dziedzictwo komunistycznej propagandy, która budując czarny obraz banderowców zupełnie przemilczała temat Wołynia. Dziś nawet dla Partii Regionów, zyskującej nieraz poklask w Polsce za krytyczny stosunek wobec Bandery i Szuchewycza, problematyka wołyńska nie istnieje. Wystarczy wspomnieć, że w najnowszym podręczniku do historii, wydanym już za czasów ukrainofobicznego ministra Tabacznyka, nie ma nawet wzmianki o Wołyniu. I to pomimo tego, że wszystkie heroiczne akcenty o działalności OUN i UPA zostały pominięte!
Sytuacja ta sprawia, że prawdy o rzezi wołyńskiej kolejne pokolenie Ukraińców nie dowie się od władzy zupełnie obojętnej na ten temat. Nie pozna prawdy również od sił opozycyjnych niechętnych do "urągania" narodowym mitom. Co więc można robić w takiej sytuacji? Jedyna droga prowadzi przez wzajemne kontakty na poziomie międzyludzkim: seminaria, konferencje, spotkania młodzieży, wymiany szkolne i studenckie. Zwykłego ludzkiego pragnienia do wolności wymiany poglądów nie da się, tak po prostu, zagłuszyć. I tak jak kiedyś nie udało się tego uczynić Stalinowi, tak tym bardziej nie osiągnie tego dziś Ołeh Tiahnybok. A może i my w Polsce, czegoś się przy tym nauczymy?
Marek Wojnar
-----
Marek Wojnar jest doktorantem w Zakładzie Historii Europy Wschodniej Instytutu Historii UJ. Prowadzi badania nad pamięcią w ramach projektu prof. Andrzeja Nowaka "Historie i pamięci imperiów w Europie Wschodniej - studia porównawcze".