Tajemnicza sprawa Jakuba T.
In dubio pro reo - głosi łacińska sentencja, chleb powszedni dla każdego prawnika. W razie wątpliwości - rozstrzygać na korzyść oskarżonego. I teraz cała Polska zadaje sobie pytanie: czy dowody zebrane podczas procesu Jakuba T. były wystarczające, aby skazać chłopaka, w którego winę wielu wątpi - na podwójne dożywocie.
Przede wszystkim wyjaśnijmy jedno - Jakuba T. - tak naprawdę - nie skazano na dożywocie. W brytyjskim systemie prawnym kara, na jaką skazano Polaka, to kara więzienia, która - po prostu - nie ma określonej górnej granicy. Ważniejsza jest możliwość ubiegania się o warunkowe zwolnienie po upływie pewnego określonego czasu, w przypadku Jakuba - dziewięciu lat, a biorąc pod uwagę dotychczasowy, roczny areszt Jakuba - ośmiu. I - jeśli nie uda odwołać się od wysokości wyroku i jeśli wyrok nie zostanie dostosowany do polskiego wymiaru sprawiedliwości na niekorzyść Jakuba - to Jakub prawdopodobnie po takim czasie wyjdzie na wolność.
Chodzi jednak o co innego. Czy Jakub T. jest w ogóle winny?
Choć duża liczba osób ma wątpliwości, czy proces był rzetelny i obiektywny, to wiele prawniczych autorytetów takiego zdania nie podziela, jak - na przykład - prof. Zbigniew Hołda z helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.- Tam były mocne dowody - mówił Hołda. - Wyrok jest surowy, ale proces był praworządny. Na mocne dowody powołuje się również w swojej ocenie wyroku senator i prawnik Krzysztof Piesiewicz.
- Dowód z DNA zbliża się do dowodu bezpośredniego i jest mocnym dowodem w sprawie. - Twierdzi.
Cała sprawa - w gruncie rzeczy - rozbija się właśnie o tą nieszczęsną próbkę DNA.
Pozostałe dowody - czyli nagranie z kamery i sprawa "ulubionej koszuli" Jakuba T., której nie znaleziono w jego szafie, a którą - jakoby - miałby mieć na sobie w momencie popełnienia przestępstwa - zostały przez sędziego Grahama Cottle uznane za nie do końca przekonujące. Jedynym więc dowodem była próbka DNA Jakuba, która - przypomnijmy - dopiero za drugim razem pokryła się z DNA znalezionym na ciele ofiary.
Za drugim razem, ponieważ pierwsze badanie zostało podważone, z powodu wady komputerowego oprogramowania. Jak potwierdziła podczas procesu Mary Cagney, ekspert z policyjnej komórki medycyny sądowej, dopiero drugie badanie - wykazujące zgodność DNA Jakuba T. z DNA sprawcy - jest dla procesu wiążące.
W tym momencie pojawia się pytanie - co z zasadą in dubio pro reo? Czy w sytuacji, kiedy DNA sprawcy pokrywa się z DNA oskarżonego? Czy istnieją wtedy jakiekolwiek wątpliwości, które można by rozpatrzyć na korzyść oskarżonego?
Obrońcy Jakuba T. twierdzą, że tak. Czemu zatem obrona - co wielu osobom wydaje się zadziwiające - nie przeprowadziła własnej, niezależnej ekspertyzy DNA?
Jak mówią polscy adwokaci mecenasowie Mariusz Papalczyk i Wojciech Wiza - obrona nie chciała powoływać własnego eksperta, który oceniłby przedstawione dowody, ponieważ, jak stwierdzili - dowód ten został już podważony przez... pierwsze badanie DNA.
Tak samo twierdzi Andrew Langdon, brytyjski obrońca Jakuba T. Na zarzut sędziego, że obrona nie przeprowadziła kontrekspertyzy DNA, oznajmił, że taką "kontrekspertyzą" jest właśnie pierwsze badanie.
Co jednak w sytuacji, w której sąd - jak widać - uznał tłumaczenie ekspert Cagney za zasadne i uznał za dowód nie pierwsze, a drugie badanie DNA. Czy nie warto byłoby w tym momencie dostarczyć trzeciego, niepodważalnego dowodu?
- Nie - mówią polscy obrońcy. - Nie wiadomo bowiem, z czym porównywano by nowo pobrane DNA Jakuba. Jak twierdzą, ponownie możnaby przetestować jedynie próbki pobrane od Jakuba T., nie byłoby natomiast możliwości ponownego zbadania materiału genetycznego znalezionego na ciele pokrzywdzonej.
- Jeżeli okazałoby się, że wcześniej doszło do zanieczyszczenia próbek, które pochodziły od pokrzywdzonej to to powtórne badanie niosłoby ryzyko uzdrowienia prawnego, proceduralnego tego dowodu a mogłoby wskazać ławie przysięgłych że "mamy kolejną zbieżność". Natomiast w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zweryfikować tej próbki, która została pobrana od pokrzywdzonej. Czy ona uległa degradacji i doprowadziła do zbieżnego wyniku - powiedział Mariusz Paplaczyk.
Zresztą - pyta obrona - czy Jakub T. oddałby na pierwsze wezwanie brytyjskiej prokuratury DNA do badania (przebywając w Polsce), gdyby nie to, że był pewien, że nic wspólnego z poszkodowaną nie miał?
Poza tym, choć nie wiadomo, czy obrona podnosiła podczas procesu tą kwestię - nawet jeśli jego DNA znalazło się na ciele poszkodowanej, to może znalazło się tam w inny sposób? W końcu, jak wynikło podczas procesu, Jane H. była tego wieczora dość mocno pijana (do czego, oczywiście, miała pełne prawo i co w żaden sposób nie wpływa na rozmiar jej krzywdy, ale mogłoby jednak mieć jakiś wpływ na okoliczności zdarzenia).
Poza tym - uważają obrońcy - do brutalnego gwałtu nie do końca pasują też inne, drobniejsze sprawy, takie, jak chociażby rys psychologiczny sprawcy. Nie determinują, oczywiście, niczego, ale przy wyżej wymienionych okolicznościach - mogą stanowić języczek u wagi.
W rozumieniu obrony zatem - są wątpliwości.
Zasada domniemania niewinności, ujęta we wszystkich cywilizowanych prawodawstwach oraz - m.in. - w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i Europejskiej Konwencji Praw Człowieka głosi, że każdy uznawany jest za niewinnego, do czasu udowodnienia winy. Wina Jakuba T. - jak wszyscy wiemy - została w procesie uznana za udowodnioną, a sam Polak - skazany. W duchu tej samej zasady jednak, to na oskarżeniu leży obowiązek udowodnienia oskarżonemu winy, a nie na obronie - udowodnienia braku winy.
Przysięgli, sędzia i prokuratura uznali jednak, że wina została udowodniona w stopniu wystarczającym, słowem - nie wzięli pod uwagę tezy obrony, że próbki mogły - zaznaczam - MOGŁY - zostać uszkodzone. Co nie znaczy, że uszkodzone były.
Poza tym - czy DNA mogło "zdegradować się" do takiego stopnia, by pokryć się z DNA Jakuba T.? I kto miałby ewentualny interes w tym, żeby - idąc już w skrajnie spiskową teorię - manipulować próbkami DNA? Zakład policyjnej medycyny sądowej? Miałby narażać na szwank swoją reputację - i wystawiać głowy odpowiedzialnych pracowników pod topór - tylko po to, żeby zaspokoić żądzę krwi rozbuchaną przez brukowe media?
Ciężko w to uwierzyć.
Ale - nie da się ukryć - wątpliwości są. Niewielkie, ale są. Jak uważa obrona - wystarczające, by rozstrzygnąć "pro reo". Jak jednak uznali ławnicy, sędzia i prokuratura - wątpliwości nie ma.
Prokurator Hart nie wykazywał się w sprawie - trzeba to powiedzieć - specjalną finezją. W końcowej mowie do ławy przysięgłych używał klasycznych chwytów, opisując straszliwy stan w jakim znajduje się poszkodowana (co jest prawdą) i opisując sytuację samotnej, pobitej i zgwałconej kobiety (co - oczywiście - również jest prawdą), świadomie przy tym demonizując oskarżonego, którego nazwał "jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi", co w sytuacji, kiedy nawet sędzia sugerował ławie, że Jakub T. jest "człowiekiem o dobrym charakterze" było typową próbą rozjuszenia przysięgłych, co i tak w wystarczający sposób robiła lokalna prasa (co jest zresztą cechą prasy brukowej na całym świecie, więc niczego innego w tej sytuacji nie należało się spodziewać). Jak twierdzą obrońcy, Hart sugerował, że Jakub T. mógł być tego wieczora seksualnie sfrustrowany, ponieważ wieczór, który nie zakończył się dla niego zbliżeniem erotycznym z którąś z dziewczyn, które towarzyszyły mu na dyskotece. Pytał też o "ulubioną koszulę" Polaka, którą miał mieć na sobie w feralną noc, a której nie odnaleziono w jego szafie podczas przeszukania. Hart miał także osobliwą teorię na temat tego, dlaczego Jakub T. oddał do badania swoje DNA: - Był pewien, że Polacy nie wydadzą go do Wielkiej Brytanii - mówił. Należy tu pamiętać, że Jakub T. był studentem prawa i prawdopodobnie zdawał sobie sprawę z istnienia Europejskiego Nakazu Aresztowania.
Przysięgli jednak - jak się wydaje - dali się przekonać stwierdzeniu Harta, że "gdyby sprawcą przestępstwa nie był Jakub T., to musiałby to być człowiek o takiej samej posturze (chodzi o film z kamery przemysłowej) i takim samym DNA".
Czy profesjonalni sędziowie w Polsce, kraju, gdzie obowiązuje prawo stanowione, a nie oparte na precedensach common law ze swoją specyficzną strukturą procesu, gdzie o winie decyduje "12 zwykłych ludzi", również - przy takich samych wątpliwościach - orzekliby o winie?
- Tam (w systemie common law) toczy się bardzo ostra walka procesowa stron, muszą one tak dobierać argumenty, by przekonać ławę, co wymaga innej techniki prowadzenia sprawy, niemniej jednak nikt nigdy nie zarzucił Brytyjczykom, że ich proces nie jest procesem rzetelnym" - powiedział prof. Hołda.
- Sądownictwo przysięgłych charakteryzuje się tym, że jest nieprzewidywalne. W systemie anglosaskim nie ma prawa pisanego ani procedury pisanej i od widzimisię przysięgłych zależy, jaki będzie wyrok, są oni niekontrolowani. Ma to swoje zalety, bo są niezawiśli, ale ma także swoje wady, bo są nieprzewidywalni" - uważa prof. Kruszyński, karnista z UW.
Obrońcy Jakuba T. zapowiadają apelację. W brytyjskim systemie prawnym apelacja jednak może dotyczyć obszaru dość wąskiego - wysokości wyroku bądź błędów proceduralnych, nie można natomiast podważyć orzeczenia przysięgłych o winie. Jak mówi mecenas Papalczyk, podniesiona przy apelacji zostanie "kwestia proceduralna związana z pobieraniem materiału DNA". Również - jak twierdzi Papalczyk - należy zastanowić się, czy sędzia nie sugerował ławie przysięgłych orzeczenia o winie, "sześciokrotnie powtarzając w podsumowaniu procesu, że prawdopodobieństwo, że to może być ktoś inny niż Jakub T. jest jak jeden do miliarda (chodzi o prawdopodobieństwo wystąpienia takiego samego DNA u dwóch różnych osób)".