Szczęka opada w Kosowie
Jak wyobrażacie sobie Kosowo? Przyznajcie: niskie domki, w większości spalone, bosi pastuszkowie gnający po polnych drogach stadka beczących owiec? Nic z tych rzeczy. Im głębiej w Kosowo, tym bardziej opadają szczęki.
Kosowo nie jest atrakcją turystyczną. To dziwne, bo w gruncie rzeczy powinno nią być: można poruszać się po jego terytorium praktycznie bez przeszkód, zachowując minimalne środki ostrożności, a obejrzeć można o wiele więcej, niż plażę i pieczyste z turysty. W Kosowie zobaczyć można rzeczy niesamowite. I będzie to coś zupełnie innego od tego, czego się spodziewaliście.
Fascynująca jest możliwość oglądania, jak rodzi się do życia niepodległy, choć raczkujący kraj. Można też tu zobaczyć drugą stronę medalu: próby wmiecenia pod dywan i upychania po szafach trupów, które przydarzyły się podczas porodu.
Nora
Pierwszą Albanką, z którą rozmawiamy po przekroczeniu granicy - najpierw z Serbią właściwą, potem z Serbią półistniejącą,, pozostającą pod (teoretyczną) administracją Prisztiny - jest Nora. 30-letnia, śliczna dziewczyna, która jest właścicielką kiosku przy mitrowickim moście. Tym samym, który łączy ze sobą dwie nienawidzące się strony miasta: albańską i serbską. Obie strony miasta dramatycznie od siebie się różnią. Piszcząca bieda po stronie serbskiej ściera się z inwestycyjną eksplozją Kosowarów.
Na serbskim brzegu rzeki obłażą z tynku wielkie, betonowe bloczyska i powiewają gigantyczne serbskie flagi. Po stronie albańskiej robotnicy pokrywają kolorowymi tynkami osiedle nowych apartamentowców. Pomiędzy bloczyskami a apartamentowcami - transportery opancerzone, karabiny maszynowe, bojowe mundury, kevlarowe kamizelki i zacięte miny żołnierzy z całego świata - od Bangladeszu po USA i od Norwegii po Ghanę.
W Mitrovicy panuje upał, Nora siedzi więc na wystawionym przed kiosk plastykowym krzesełku. Dokoła piętrzą się zasieki i zwoje drutu kolczastego. Ze swym uroczym, niewinnym uśmiechem Nora wygląda w tej scenerii dość niesamowicie. Jak twierdzi, do dziennikarzy już przywykła: rozmawia z nią każdy, kto robi materiał o Mitrovicy. A porozmawiać można z nią - jak twierdzi - w prawie każdym języku: zna angielski, niemiecki, włoski, francuski, serbski i - wiadomo - albański.
- Jesteście z Polski? - Pyta. - Polski też znam. Cieść. Jak sie maś?
To prawie wszystko. Dodajmy jeszcze do tego "proszę", "dziękuję" oraz "masz piękne oczy" i wyczerpie to jej słownik.
- Nauczyłam się od Polaków z KFOR-u - uśmiecha się.
Mieszkanie Nory leży w serbskiej części Kosowa, ale nie może w nim mieszkać. Musiała się wynieść. Samotna Albanka miałaby po serbskiej stronie miasta piekło.
- Muszę teraz wynajmować mieszkanie tutaj, po stronie albańskiej - mówi. - Kosztuje mnie to 100 euro miesięcznie. To dla mnie bardzo dużo, ledwie daję sobie radę.
Nie pociesza Nory fakt, że właściciele mieszkań po albańskiej stronie Mitrovicy zdzierają znacznie więcej z obcokrajowców pracujących w organizacjach międzynarodowych: urzędnicy ONZ i UNMIK płacą za swoje apartamenty 400 - 500 euro miesięcznie.
- Oni zarabiają bardzo dobrze - mówi Nora, i wskazuje rządek zaparkowanych pod pobliską siedzibą ONZ-u białych samochodów - mają dobrą pracę, każdy jeździ służbową terenową toyotą. Dobrze, że są, bo bez nich pozabijalibyśmy się tutaj. I pracę dają, wielu lokalnych tu pracuje. Albańczycy, Serbowie. Przy kilkudziesięcioprocentowym bezrobociu to ważna sprawa.
- Teraz już jest spokojnie - twierdzi Nora - ale raz na jakiś czas wybuchają zamieszki. I co dziwne, pierwsze, co idzie z dymem to te białe, międzynarodowe samochody. Palą je zgodnie i Albańczycy i Serbowie.
Do kiosku Nory podbiega mały chłopiec, trzyma w ręku dwueurową monetę. Kupuje za to napoje dla dwóch spoconych francuskich żołnierzy, którzy w pełnym uzbrojeniu trzymają wartę na moście i nie mogą ruszyć się z posterunku. Przebiega obok zasieków, worków z piaskiem i oddaje plastykowe butelki Francuzom. Bierze resztę dla siebie i wraca na albańską stronę.
Jak wyobrażacie sobie Kosowo?
W Kosowie trwa budowlana eksplozja. Wygląda to tak, jakby Kosowarzy zdecydowali się nagle zbudować swój kraj od początku. Tradycyjnych domów - niewielkich, biało tynkowanych, krytych czerwoną dachówką - już prawie nie ma. Zamiast tego jak okiem sięgnąć powstają piętrowe domy z czerwonej cegły. Ale nie tylko domy: w szczerym polu klują się zalążki biur, salonów, apartamentów pod wynajem, magazynów. I to już w sporej odległości od stolicy kraju - Prisztiny. Szkło, chrom, stal, stada krów, rozjeżdżone ścieżynki i pastwiska sąsiadują ze sobą w najlepsze.
To radosne budownictwo bardziej kojarzy się z naturalną płodnością kosowskiej ziemi, niż z jakikolwiek rozsądnym biznesplanem: wiele budów wygląda, jakby nigdy już nie miały być ukończone. W trzypiętrowych, stojących w szczerym polu biuroidach suszy się często siano. Na oko nie ma to też nic wspólnego z jakimkolwiek prawem budowlanym: niektóre z konstrukcji nie wytrzymują, walą się. Nic to - obok wyrastają nowe. Z opuszczonych budów pieczołowicie wyłuskuje się niepotrzebne już cegły i wznosi z nich coś innego. Huragan szyldów i reklam przygina do ziemi.
Skąd to wszystko się wzięło? Skąd w tym biednym kraju wzięły się na to pieniądze? Taki kapitał musi kojarzyć się z nielegalną działalnością. Z szarą strefą, z mafią, z przemytem.
I jakim cudem to wszystko się utrzyma? Jak obywatelom Kosowa, kraju z PKB per capita rzędu 1120 euro, uda się przeżuć te wszystkie usługi, które tu powstają?
Prisztina
Cały ten korowód obłąkańczego budowania apogeum osiąga w stolicy Kosowa - Prisztinie. Pierwsze wrażenie jest potworne. Na rogatkach Prisztiny ogarnia człowieka przemożna ochota, by jak najszybciej stąd uciec.
Urbanistyczny i architektoniczny chaos, przy którym polskie miasta-gulasze są spokojnymi, bawarskimi mieścinami. Wygląda na to, że zasady ruchu drogowego przyjęto tutaj zupełnie na odczepnego i nikt nie traktuje ich serio, jak zresztą na prawie całym południu Europy.
Ale buduje się tutaj na potęgę. Nie ma już prawie żadnych starych budynków. Dźwigi nawisają nad słynnym Bulwarem Billa Clintona. Z jednego z ogromnych billboardów uśmiecha się chłopięco zadowolony eksprezydent Bill.
- Tak, uwielbiamy Amerykanów - mówi Pjeter, student ekonomii uniwersytetu w Prisztinie. - Bez nich nadal musielibyśmy bić się z Serbami. A tak - możemy w końcu zająć się rozwijaniem naszego własnego państwa. Popatrz, ile tu się buduje.
Newborn i ulica Krokodyli
ułożony z gigantycznych, klocowatych liter napis "NEWBORN". Noworodek.
Pomiędzy posterunkiem międzynarodowej policji a siedzibą ONZ, w najbezpieczniejszym chyba miejscu w mieście, znajduje się knajpa, stylizowana na brytyjski pub, w której bawią się pracownicy międzynarodowych organizacji. Przy stoikach język angielski, kelnerzy zgarniają duże napiwki, przy barze siedzą umalowane albańskie nastolatki i patrzą zagranicznym gościom głęboko w oczy.
Pęknięta tama
- Niewiele pozostało ze starej zabudowy - opowiada Pranvera, sprzedawczyni w niewielkim sklepie komputerowym w dzielnicy Vilania, w której ryk krowy, zapach gnojówki i pniak do rąbania drwa stanowią tło dla wznoszonego tandetnego, ale wypasionego hotelu stylizowanego na paryską kamienicę, oraz dla świeżo otynkowanych luksusowych apartamentów. - Kiedyś tu było ładniej - przyznaje dziewczyna. - Zabudowa była tradycyjna, bardziej harmonijna. Teraz nic do siebie nie pasuje. No, ale ludzie mieli już dość biedy i nędznych warunków.
- Po dziesięciu latach tłamszenia przez Serbów i zastoju gospodarczego teraz, kiedy już jesteśmy wolni, nagle puściła tama i ruszyły inwestycje. - potwierdza student Pjeter.
- Ale skąd na to wszystko pieniądze? - Zastanawiam się. - Przecież praktycznie od początku wybudowaliście sobie cały kraj?
Jesteśmy pracowitym narodem - uśmiecha się Pjeter.
- Czy część tego nie jest przepadkiem finansowane z przemytu? Z mafijnych pieniędzy? - Pytam.
- Nic o tym nie wiem - chmurzy się.
- Ludzie wracają z emigracji, przywożą pieniądze. Pamiętajmy, że w latach dziewięćdziesiątych ogromna liczba kosowskich mężczyzn uciekła do Niemiec, żeby nie iść do jugosłowiańskiej armii i nie musieć bić Bośniaków - mówi znany rzeźbiarz Luan Mulliqi, sprowadzony z emigracji w Ameryce nowy dyrektor Kosowskiego Muzeum Sztuki, które - na razie - zieje pustką.
- Próbujemy coś tu zrobić, ale nie ma pieniędzy, nie ma specjalistów - mówi. - Nie mamy np.
porządnych specjalistów od designu. To odbija się na wizerunku Prisztiny, na wyglądzie szyldów, itd. Ale już jeśli chodzi o modę - mówi - to nadążamy za Europą. Proszę zobaczyć te wszystkie dziewczyny na ulicach - jak w Paryżu.
- A jak jest z islamem? - Interesuję się. - Przecież Kosowo to islamski kraj. Czy nikomu nie przeszkadza ten Paryż na ulicach?
Dyrektor Mulliqui macha ręką.
- Ten islam tutaj to jedna wielka bajka. Nikt się tym zupełnie nie przejmuje.
Mułła od nieruchomości
To prawda. W porównaniu z leżącym w Serbii muzułmańskim Sandżakiem, gdzie mało kto pije choćby piwo, w "kafeczajnicach" siedzą sami faceci, a z minaretów co parę godzin śpiewają muezini, kosowski islam to faktycznie wielka bajka. Po prostu prawie go nie widać. W pubach i barach leje się alkohol, dziewczyny ubrane odważnie. A jednak i tu usłyszeć można votum separatum.
Mułła Dardan złapał nas w sklepie z podrabianymi zachodnimi płytami, bo piractwo kwitnie tutaj w najlepsze. Miał w ręku bukiet róż, który niósł dla żony i upierał się, żeby zaprosić nas - obcokrajowców - na kawę.
Kawę podano, mułła wręczył nam swoje wizytówki, bo poza głoszeniem kazań zajmuje się też - jak zaznaczył - nieruchomościami, więc jeślibyśmy mieli akurat nastrój zainwestować w Prisztinie w jakiś apartament, to on się poleca.
Mułła bardzo był niezadowolony z laickości Kosowa.
- Moja córka nie może chodzić do szkoły w tradycyjnej chuście - żalił się. - Co ja mam teraz zrobić? - Pytał. - Przecież nie puszczę jej na ulicę z gołą głową.
Na spostrzeżenie, że prawie żadna kobieta w Prisztinie nie nosi islamskiej chusty, mułła macha ręką.
- To, że inni grzeszą nie znaczy, że i ja muszę grzeszyć - mówi. - Kosowo musi się odrodzić w islamie - zapowiada.- Tylko znając własną religię możemy czuć się z siebie dumni.
Mułła od nieruchomości podważa także naszą opinię co do proamerykańskości Kosowarów.
- Ameryka niby nas popiera, a tak naprawdę nas upokarza - mówi konfidencjalnie, nachylając się ku nam - Ameryka nami gardzi. Jakiś czas temu George Bush przyjął u siebie naszego prezydenta. Mimo, że był ramadan, zaprosił go na obiad. A przecież każdy wie, że muzułmanin nie może jeść w czasie ramadanu.
- Może Bush nie pomyślał - zastanawiam się.
- E tam nie pomyślał - żacha się mułła i upija latte.
Dobrze być Polakiem w Kosowie
I Serbowie i Albańczycy rozmawiają z nami po przyjacielsku. Serbowie - bo mimo NATO i uznania Kosowa jesteśmy jednak Słowianami. Albańczycy - właśnie dlatego, że jesteśmy w uwielbianym tutaj NATO i dlatego, że uznaliśmy ich kraj. Trzeba tylko pamiętać, by do Albańczyków o ich kraju mówić "Kosowa", a do Serbów "Kosowo". I bardzo uważać, żeby się nie pomylić, szczególnie, jeśli chodzi o Serbów.
Serbskich enklaw nie obejmuje kosowski boom inwestycyjny i budowlany. To inne światy - dalej płaci się tam dinarami, z kosowską flagą (które dumnie powiewają w reszcie kraju) lepiej się nie pokazywać, to samo z amerykańską. Bieda jest powszechna.
Albańska prowincja w Kosowie wygląda nieco lepiej, ale i tak przejeżdżające non-stop transportery opancerzone nadają jej nieco apokaliptycznego klimatu. Niewykończone biurowce pośrodku ugoru, znaki drogowe dla czołgów i uzbrojeni po zęby żołnierze KFOR.
KFOR od tajskiej kuchni
Główna baza KFOR w Kosowie to Camp Bondsteel, leżąca niedaleko miejscowości, która po serbsku zwie się Uroševac, a po albańsku - Ferizaji. Cała okolica z niej żyje. Przed bazą setki, jeśli nie tysiące samochodów cywilnych pracowników bazy. Dokoła - interesy, których właściciele chcą zbić na żołnierzach ile się da, zanim się wyniosą. Na szczęście dla nich (i zapewne dla całego albańskiego Kosowa) na to jednak rychło się nie zanosi.
W powstałych przy bazie sklepikach żołnierz może kupić wszystko - od naszywki z flagą własnego kraju, przez pagony, kaburę na pistolet od pięciu do dwudziestu euro po myśliwskie pamiątki, noże, kapelusze i sztuczne kwiaty. Spłowiałe już flagi USA, NATO, UE, Kosowa i Albanii powiewają nad leżaczkiem, na którym - przed swoim sklepem - rozłożył się właściciel. Niedaleko ktoś wybudował apartamentowiec, w którym za ciężkie euro wynajmuje się mieszkania rodzinom żołnierzy stacjonujących w Bondsteel. Niedaleko - myjnia samochodowa, którą od tysięcy innych myjni w Kosowie odróżnia to, że nazywa się "U.S. Army Car Wash". Jest nawet tajska knajpa, w której ceny bynajmniej nie są wschodnio, ani nawet południowoeuropejskie.
-Trochę się bałem tu przyjeżdżać - mówi jej właściciel, najprawdziwszy Taj - bo tyle złego słyszało się o Kosowie. Ale we Włoszech mi nie szło, a mówiło się, że tutaj można zarobić. Zaryzykowałem, i okazało się, że jest w porządku. Czuję się w tym kraju bezpiecznie - mówi, wskazując na przejeżdżający drogą transporter opancerzony z amerykańską flagą.
Miasto zgasło
legalnie, drugi na lewo, ale wszyscy bawią się razem. Muzyka jest europejska, standard - jak najbardziej też. Ceny - trochę niższe. Ale barman stawia nam, Polakom, wódkę. Niewielu tu jest obcokrajowców, a Kosowarzy chcą pokazać swój kraj od jak najlepszej strony.
- Co roku - opowiada - jeździ do Włoch zarabiać. Tam nauczył się robić najlepsze drinki. Na dowód tego przyrządza nam - wywijając shakerem - coś, co ma w sobie trochę blue curacao, trochę kosowskiej wódki i trochę soku z ananasa. - Ale i tu można zarobić - mówi. - Nie jest źle. Żyjemy już tutaj prawie normalnie, czekamy tylko, aż więcej krajów nas uzna. To tylko kwestia czasu - mówi.
I nagle, pośrodku gwaru i zabawy - gaśnie światło. Ale nie w knajpie, nie na jednej ulicy. Gaśnie całe miasto. Zapada kompletna ciemność, migocą w niej tylko ogniki papierosów. Komuś wypada z ręki kufel piwa.
Niewidoczny barman mamrocze albańskie przekleństwo i idzie na zaplecze. Za chwilę słychać terkotanie silnika i lokal napełnia woń spalin. Za kolejną chwilę zapalają się światła. Jeszcze później z powrotem włącza się muzyka. To samo w innych knajpach.
Spalinowe generatory prądu terkocą przy każdym lokalu i robią za sekcję rytmiczną głośno puszczanej muzyce.
Da się przeżyć - mówi barman, nalewając kosowskiej wódki.
Ziemowit Szczerek