Póki tu jesteśmy, póty jest tu Ukraina
Na kijowskim Majdanie trudno znaleźć ślady po wydarzeniach z przełomu 2013-2014 roku. Znów jest to czyste, schludne, na socrealistyczny sposób szykowne miejsce. Jeszcze minionej wiosny wokół wzniesionej w centrum placu kolumny stały zdjęcia z Donbasu, dokumentujące wojenny wysiłek ukraińskiego państwa. Obok zaś założono punkt werbunkowy do gwardii narodowej. Dziś nie ma już nawet tego.
Korespondencja własna z Donbasu
W późno kwietniowy sobotni wieczór na Chreszczatyku - głównej alei miasta - panował gwar. Ulicę zamknięto, stawiając na obu jej końcach nowoczesne, hybrydowe auta nowopowołanej policji. Co kawałek - wymijając tłum eleganckich kijowian - natykałem się na jakąś kapelę, przygrywającą spacerującym. A to jazz, a to rzewne, folkowe kawałki. W tym czasie Julek - dziennikarz z Polski, pracujący w jednej z ukraińskich stacji telewizyjnych - opowiadał, że wojenne newsy nie cieszą się już zainteresowaniem. Że ich emisja oznacza zwykle spadek oglądalności.
Modny klub "Porter" pękał w szwach. Koło północy na scenie zjawił się zespół z ciemnoskórą frontmenką, grający klasyki amerykańskiego bluesa, choć z ostrym, rockowym pazurem. Przez jakiś czas przy średnim zainteresowaniu publiki.
- Hit the road Jack - wokalistka zaczęła kolejną piosenkę, znaną z genialnego wykonania Raya Charlesa.
I wtedy ruszyła lawina.
- No more, no more, no more! - klubowa piwnica rozbrzmiała dziesiątkami głosów, a na mini-parkiecie pojawiło się kilkanaście par. Młodzi podskakiwali w tańcu, rozradowani, uśmiechnięci, mniej lub bardziej pijani.
"No more" dudniło mi w uszach jeszcze długo potem, gdy wracałem do mieszkania z widokiem na tonący w iluminacji Majdan. "Tak" - przyszło mi do głowy. "Kijów ma już dość wojny. Kijów chce się bawić. Żyć".
Jasny rozkaz
Lecz 800 kilometrów dalej wojna trwa w najlepsze. Jest inna, mniej śmiercionośna, mniej bezwzględna. "Dziwna" - w takich kategoriach, w jakich znamy to określenie z frontu zachodniego sprzed niemieckiej inwazji na Francję w 1940 roku. Tak jak wówczas, tak i teraz obie strony okopały się na swoich pozycjach, niezdolne - z braku politycznej woli - ani pójść do przodu, ani oddać pola.
Podpisane w białoruskim Mińsku zawieszenie broni respektowane jest wybiórczo. Bo owszem, ciężki sprzęt został w większości wycofany w głąb obu terytoriów, ale pojedyncze działa i moździerze wciąż wykonują swoją morderczą robotę.
- Prowokują nas - przekonywał mnie starszy porucznik Aleksander Lahutenko, zastępca dowódcy jednego z rządowych batalionów, rozlokowanych w pobliżu Mariupola. - Liczą, że odpowiemy, i wtedy zwalą winę za wymianę ognia na nas.
Tymczasem rozkaz dla ukraińskich oddziałów brzmi jasno: odpowiadać wyłącznie w razie bezpośredniego ataku.
"Profesjonalna robota"
Te także się zdarzają, choć nie są to masowe operacje - zwykle biorą w nich udział niewielkie grupy. Celem tych działań jest raczej dywersja i rozpoznanie słabych punktów ukraińskiej obrony niż przełamanie. Tak czy inaczej, gdy już dochodzi do kontaktu, obie strony nie szczędzą sobie amunicji.
Generalnie jednak frontowa codzienność sprowadza się do sporadycznych ostrzałów artyleryjskich i nieco częstszych z broni ręcznej. Motywowanych chęcią zademonstrowania swojej obecności i uprzykrzenia życia przeciwnikowi.
Przodują w tym separatyści - taka narracja obowiązuje po ukraińskiej stronie frontu.
- Słońce zachodzi, tamci zaczynają strzelać - opowiadał mi Witalij, żołnierz stacjonujący w okolicach wsi Nowosiliewka. Szliśmy właśnie wzdłuż pozycji, kilkanaście metrów za najdalej wysuniętą linią ukraińskich okopów. Mijaliśmy karłowate drzewka - w większości mocno okaleczone, ze śladami wielokrotnych trafień kulami. - Patrz - wojskowy wskazał ręką na sporej wielkości lej. - To z haubicy. Przywaliło dziś w nocy.
- Blisko okopów - zauważyłem.
Ukrainiec uśmiechnął się lekko.
- Gdy strzelają separy, pociski lądują gdzie popadnie. Ten niemal wszedł w cel, co oznacza, że to robota profesjonalna. Ruskich.
Po co ryć w ziemi?
Zmiana charakteru wojny widoczna jest też we frontowej infrastrukturze. Przynajmniej na południowym odcinku, gdzie jeszcze latem zeszłego roku Ukraińcy budowali głębokie okopy, a ziemianki nakrywali żelbetowymi bądź pancernymi płytami. Dziś transzeje są znacznie płytsze, a na dachach legowisk króluje blacha falista, przymocowana do drewnianego stelaża.
- Byle na łeb nie kapało - usłyszałem jakże racjonalne wyjaśnienie.
Czasem frontowe życie toczy się wręcz w zaimprowizowanych szopach obleczonych folią oraz namiotach, dla których jedyną osłonę stanowią kępy roślin i drzew.
A pozycje obu stron oddalone są od siebie o kilkaset metrów, maksymalnie o półtora kilometra.
Ta nonszalancja wynika z przekonania, że nie ma już zagrożenia nawałami artyleryjskimi. Zwłaszcza ostrzałami z budzących przerażenie wyrzutni rakietowych Grad. Pojedyncze ataki i uaktywniający się co jakiś czas snajperzy nie są w stanie zmienić tej postawy. Ostatecznie ginie "tylko" kilku żołnierzy tygodniowo, a parunastu zostaje rannych. I to w skali całego frontu. Po co się więc trudzić ryciem w ziemi?
Czarne owce
Front w okolicach Mariupola zmienił się też pod innym względem. Latem 2015 roku na pierwszej linii walczyły formacje ochotnicze "Azow" i "Donbas". Armia jedynie zabezpieczała tyły. Dziś role się odwróciły - frontalne pozycje objęli żołnierze brygad zmechanizowanych i piechoty morskiej, zaś ochotnicy zostali wycofani na drugą i trzecią linię - głównie do pilnowania posterunków na drogach.
Zdaniem części "dobrowolców", owa rotacja to element szerszej gry, którą prowadzą władze Ukrainy, a której celem ma być marginalizacja jednostek ochotniczych (docelowo zaś ich rozwiązanie). Faktem jest, że subordynacja tych oddziałów od zawsze stanowiła problem dla dowództwa ukraińskich sił zbrojnych, a ambicje polityczne ich liderów rodziły zagrożenie dla pomajdanowego reżimu. Kontrowersje budziła też rasistowska ideologia i symbolika, do których szczególnie mocno odwoływał się "Azow" - co skutecznie wykorzystywała rosyjska propaganda, szkodząc wizerunkowi Ukrainy w świecie.
Nawet jeśli zmiana charakteru tych jednostek - z bojowego na policyjny - to początek procesu demobilizacji, już dziś widać, że łatwo nie będzie.
- Gdy wiosną 2014 roku armia była w rozsypce, a właściwie nie istniała, to my sięgnęliśmy po broń - mówił mi wzburzony Taras (imię zmienione - dop. MO). - To my zatrzymaliśmy pochód separów i Rosjan. Nie zasługujemy na to, by dziś traktowano nas jak czarne owce.
Taras to podoficer, pochodzący z zachodniej Ukrainy. Jak zapewniał, wciąż widzi siebie w szeregach "Azowa" - czy szerzej, w wojsku - ale zastrzegł też, że postępowanie władz w Kijowie może go zmusić do pójścia w politykę. A wówczas stanie się rzecznikiem secesji województwa lwowskiego.
Wata
Polityka jest też obecna w okopach, wśród żołnierzy regularnej armii. Co prawda dowódca jednego z batalionów broniących podejść do Mariupola nadrabiał dobrym humorem.
- Nasza robota jest prosta - zapewniał. - Dziś mamy tylko nie wpuścić wrogów do miasta. Ale za to jutro będziemy strzegli ukraińsko-chińskiej granicy - śmiał się.
Jego żołnierze częściej jednak klęli.
- O Krym warto by się bić, ale na chuj nam ten Donbas? - owo retoryczne pytanie słyszałem wiele razy. - Zaniedbany, byle jaki, zniszczony. No i jeszcze ta wata...
- Wata? - nie wiedziałem, w czym rzecz.
Chodziło o wypełniacz do kufajek, uchodzących za symbol radzieckości.
- Wata. Ludzie stąd nie mają mózgów, a watę - wyjaśniono mi. - Myślą tylko o tym, by robotę odwalić, a po robocie nachlać się albo usiąść z dupą przed telewizorem. Dla nich Związek Radziecki to był idealny świat.
To rzecz jasna krzywdzące uproszczenie, co nie zmienia faktu, że wielu mieszkańcom wschodniej Ukrainy bliżej do Rosji, czy wspieranych przez nią separatystycznych republik. I wiele razy dali temu wyraz. Słowne ataki na żołnierzy sił rządowych weszły już do porządku dziennego. "My do was nie pojechaliśmy wojować, a wy do nas jedziecie!" - to standardowy wyrzut.
My-wy, nasz świat-wasz świat - wojna tylko pogłębiła rozłam na wschodnią i zachodnią część kraju.
Mimo to - mimo łatwego dostępu do alkoholu, fizycznego i psychicznego zmęczenia (roczne tury) oraz zachowawczej postawy wojskowego i politycznego establishmentu - morale żołnierzy ukraińskich wcale nie wydaje się niskie.
W ostatnim dniu kwietnia, nad ranem, w okolicach Nowosiliewki, dostrzegłem na ziemi niczyjej niebiesko-żółtą flagę. Któryś z wojskowych zakradł się nocą i ustawił ją pod nosem separatystów. I jedni, i drudzy używają noktowizji, był to więc nie lada wyczyn. Ukraińskie barwy powiewały nietknięte - tamci pewnie jeszcze się nie obudzili.
- Rozstrzelają ją - zwróciłem się do Witalija, który wcześniej pokazał mi imponujący lej.
- Postawimy nową - odparł tamten. - Póki tu jesteśmy, póty jest tu Ukraina.
Marcin Ogdowski