#MeToo, czyli rewolucja domaga się ofiar
Akcja #metoo, która otworzyła oczy na problem molestowania seksualnego, może stać się własną karykaturą.
Po tym, jak hollywoodzki producent Harvey Weinstein, okazał się obrzydliwym, starym satyrem, kobiety z całego świata zaczęły dzielić się doświadczeniami molestowania seksualnego.
I to było dobre.
Akcja #metoo pokazała, jak ogromna jest skala tego zjawiska i zmusiła do refleksji mężczyzn na szczycie społecznej piramidy - kolejny hollywoodzki producent czy szef firmy dwa razy zastanowi się, zanim zacznie molestować. Ponadto rozgorzała dyskusja na temat tego, czym jest samo molestowanie seksualne i co tworzy tzw. kulturę gwałtu.
Problem: wezwanie do linczu
- Ta akcja ma znamiona polowania na czarownice - powiedział ostatnio Liam Neeson.
Początkowo tego typu głosy były bardzo mocno piętnowane i utożsamiane ze stawaniem po stronie sprawców. Ale dziś warto do tego zarzutu wrócić.
Oto wymienia się z imienia i nazwiska osobę ze świecznika, wskazuje się ją jako kogoś, kto dopuścił się molestowania. Osoba ta jest zgodnie atakowana przez tysiące, miliony użytkowników serwisów społecznościowych; zwalnia się ją z pracy, poddaje ostracyzmowi.
Najbardziej znany jest przypadek Kevina Spacey, który molestował młodych mężczyzn m.in. łapiąc ich za krocze. W wyniku akcji #metoo Spacey stracił wszystkie kontrakty filmowe i nie ma prawa pokazywać się publicznie. Klasyczna persona non grata. Więcej - twórcy obrazu "Wszystkie pieniądze świata" zadali sobie trud, by po ukończeniu filmu jeszcze raz nakręcić wszystkie sceny, w których grał Spacey, tyle że z udziałem Christophera Plummera, który go zastąpił. Spacey został wyrzucony z serialu "House of Cards", w którym grał główną rolę, usunięto go również z grafik tej produkcji. Telewizja TVN, chcąc być dowcipna, zapowiadała komedię ze Spacey zasłaniając jego oczy czarnym paskiem.
Nie piszę tego, by się wstawiać za sławnym milionerem molestującym chłopaków, ale by unaocznić, jak silna jest w społeczeństwie potrzeba ukarania molestujących. Publiczność domaga się krwi, brzydzi się litością, żąda też kolejnych sprawców, by móc ich wirtualnie ukamienować. Chcemy, by sprawca cierpiał, bo i cierpiała jego ofiara. W internecie pojawiają się życzenia śmierci. I w ten sposób akcja #metoo niechcący odsłoniła jeszcze jedną mroczną stronę ludzkiej natury.
Dlatego gdy kolejna osoba pisze, że aktor taki i taki molestował ją seksualnie, trudno nie uciec przed pytaniem, czy wciąż chodzi o problem i krzywdę czy raczej o wezwanie do linczu.
Problem: samosąd bez możliwości obrony
A co jeśli ktoś został oskarżony niesłusznie? Teoretycznie jest przecież taka możliwość.
Domniemani sprawcy jak np. Dustin Hoffman żalą się, że wyrok został wydany od razu, w momencie, gdy pojawiły się oskarżenia. "Nie było cię tam" - pouczał Johna Olivera, gdy ten grillował go o molestowanie, co dodatkowo rozsierdziło opinię publiczną.
O ile w przypadku Hoffmana - zważywszy na liczbę oskarżających i powtarzający się modus operandi - zarzuty są uprawdopodobnione, o tyle sam problem nie znika: skąd wiemy, że to osoba, która oskarża, mówi prawdę? Nie ma powodu, żeby kłamać - brzmi najczęstsza odpowiedź. Co prowadzi nas do kolejnego zagadnienia...
Problem: motyw zemsty
"cześc kuba. przypomnij sobie wszystkie swoje gwałty i molestowania. przypomnij sobie krzywdy i nadużycia. czy jak na kobiecych protestach opowiadałeś się za siłą kobiet, to podejrzewałeś, że ta siła cię zniszczy? jakie to jest uczucie, hipokryto? jest nas dużo i zaczynamy działać. (...) good night sweet prince" - jak ujawnił Onet, anonimowego maila tej treści otrzymał Jakub Dymek, publicysta "Krytyki Politycznej", zanim, wraz z Michałem Wybieralskim z "Gazety Wyborczej", na łamach "Codziennika Feministycznego" został oskarżony przez pięć kobiet o molestowanie i gwałt.
Mail z jednej strony może sugerować, że Dymek coś za uszami ma, ale z drugiej wskazuje, że motywacje autorek nie były czyste i jedną z intencji listu była personalna vendetta. Według Dymka - jego byłej dziewczyny, jednej z autorek tekstu "Papierowi feminiści".
"W 'Krytyce' większość z nas poczuła złość. Wiedzieliśmy, że Dominika poluje na Dymka. W te zarzuty prawie nikt tu nie wierzy" - mówi "Pressowi" jeden z publicystów "Krytyki".
Przede wszystkim Jakub Dymek został oskarżony o gwałt. W bardzo przewrotny sposób. Autorki opisują swoje doświadczenia, bez wskazywania nazwisk, i dopiero na końcu piszą: "Jakubie Dymku, Michale Wybieralski. Nie chcemy takich feministów. Nie chcemy takiej lewicy". Tyle że fragment o gwałcie wyraźnie dotyczył "pewnego czołowego lewicowego publicysty"; Wybieralski był natomiast opisywany jako "ważny redaktor" czy jako "szefowie w liberalnych gazetach".
Dymek przed zarzutem gwałtu zaczął się zdecydowanie bronić, wstąpił na ścieżkę prawną i tutaj nastąpił zaskakujący zwrot akcji. Fragment o gwałcie został usunięty z tekstu, a autorki, ustami swojego prawnika, oświadczyły, że Dymek sam "zidentyfikował się jako sprawca" gwałtu, bo wcale nie został o to w tekście oskarżony.
W ten sposób sytuacja klarowna: autorki - dobre, Dymek - zły, stała się nieco bardziej zagmatwana, a osobiste urazy z pewnością grały tu istotną rolę. Pojawia się więc kolejna wątpliwość: ile z oskarżeń jest motywowanych nie chęcią wsparcia i ośmielenia innych ofiar, ale pragnieniem odegrania się? Pokusa jest silna, bowiem, jak wspomnieliśmy, oskarżony zostaje zlinczowany, traci pracę i staje się osobą niemile widzianą w każdym towarzystwie. Więc jest gwarancja, że zaboli i to bardzo.
Problem: o co oskarżamy
Po tym, jak wybuchła sprawa satyryka i aktora Aziza Ansariego, w zagranicznych mediach sympatyzujących z akcją #metoo pojawiła się refleksja: to wszystko zaszło za daleko.
Anonimowa fotografka na łamach feministycznego serwisu babe.net opisała randkę z Ansarim jako "najgorszy wieczór w swoim życiu".
Długa i szczegółowa relacja z tej randki portretuje Ansariego jako napalonego, uparcie dążącego do seksu mężczyznę. Ale czy doszło do przestępstwa?
"Piliśmy białe wino. Nie pytał mnie o zdanie, chociaż wolę czerwone" - czytamy. Ofiara Ansariego zarzuca mu również, że za szybko wyszli z restauracji do jego apartamentu.
Później mamy Ansariego dobierającego się do fotografki, obmacującego ją, nachalnie całującego. Dla niej to było zbyt szybko, on ewidentnie parł do seksu. Żeby nie epatować szczegółami - do pewnych intymnych sytuacji doszło, ale kobieta nie czuła się do końca komfortowo. Tyle że kiedy wyraźnie powiedziała mu w pewnym momencie "nie", on przestał i zaproponował wspólne oglądanie telewizji. A później znów próbował doprowadzić do seksu.
Ansari w oświadczeniu przyznał, że doszło do "czynności seksualnych" tego wieczoru, ale według niego miały one miejsce za obopólną zgodą. Jemu wydawało się, że wszystko było w porządku, ona napisała mu później sms-a, że był to dla niej bardzo przykry wieczór. "Byłem zaskoczony i zaniepokojony" - stwierdził satyryk. W sms-ie do kobiety odpisał, że ewidentnie źle odczytał sygnały.
Sprawa wzbudziła spore kontrowersje. "Aziz Ansari jest winny. Winny tego, że nie czyta w myślach" - napisała Bari Weiss, feministka i dziennikarka "New York Times", który przecież całą lawinę zapoczątkował tekstem o Weinsteinie.
Pytanie jest więc następujące: czy nie przeszliśmy od gwałtów i molestowania do piętnowania osób, które nieudolnie podrywały na randce? Czy Ansari za to, że był nachalny, ma zostać wygumkowany z show-biznesu jak Spacey?
"Gwałt jest zbrodnią, ale próba uwiedzenia kogoś, nawet w sposób natarczywy lub niezręczny, nią nie jest. Po ujawnieniu oskarżeń mężczyźni natychmiastowo są karani, wyrzucani z pracy. A powodem jest to, że dotknęli kogoś w kolano lub próbowali skraść pocałunek" - napisało ponad sto francuskich aktorek na łamach "Le Monde".
Problem: hipokryzja
Dziś gwiazdy Hollywood ubierają się na czarno i mówią: "time’s up", koniec z tym, koniec z kulturą gwałtu.
Oprah Winfrey i Meryl Streep z zatroskanymi twarzami solidaryzują się poszkodowanymi, wygłaszają piękne mowy, ale to przecież one przyjaźniły się z Harveyem Weinsteinem i zarabiały na współpracy z nim. Z dziennikarskich śledztw wynika, że o skłonnościach Weinsteina "wiedzieli wszyscy". Potwierdził to jego inny przyjaciel, Quentin Tarantino, który dziś żałuje, że z tą wiedzą nic nie zrobił. Wszyscy wiedzieli, a Oprah i Meryl nie wiedziały?
"Jeśli skupimy się tylko na Harveyu, to zatracimy to, co jest istotą tego ruchu" - ucięła zarzuty Oprah.
Dziś to samo środowisko, które zamiatało sprawę pod dywan, pcha się na afisz jako forpoczta historycznej zmiany.
Aktorzy, którzy dopiero co zagrali u Woody’ego Allena, na wyścigi deklarują, że przeznaczą honorarium na ofiary przemocy seksualnej i sugerują, że właściwie to Woodym się brzydzą. Ale przecież oskarżenia Dylan Farrow znane są od lat! Przed #metoo Rebecca Hall nie miała problemów z graniem za pieniądze u Allena, teraz - choć nic w jego sprawie się nie zmieniło - głęboko tego żałuje.
Oczywiście, można optymistycznie założyć, że akcja #metoo otworzyła środowisku Hollywood oczy, odmieniła je, ale zarazem nie odpędzimy wrażenia, że część gwiazd po prostu lansuje się na akcji #metoo czy "time’s up", koniunkturalnie do niej dołącza, przypominając tego diabła, co "ubrał się w ornat i ogonem na mszę dzwoni".
Hipokryzją o przeciwstawnym wektorze jest popieranie akcji #metoo, dopóki nie dotyczy ona któregoś z "naszych". Tak jak to było w przypadku pisarza Janusza Rudnickiego, który, jak się okazało, nowo poznane kobiety lubi głośno nazywać "ku...mi". Jak tłumaczyły m.in. Magdalena Żakowska i Kazimiera Szczuka, to wszystko dlatego, że Janusz taki już jest, to taka konwencja, bardzo zresztą zabawna, a określona mianem "k...y" dziennikarka tej inteligentnej gry po prostu nie zrozumiała. Do obrony Rudnickiego rzuciły się osoby, od których oczekiwano, że będą szczególnie uwrażliwione na te sprawy.
Problem: upolitycznienie
To akurat nie jest stricte problem z #metoo, tylko z nami samymi. Odbiór akcji bardzo szybko został uzależniony od poglądów. Lewica i liberałowie przyjęli #metoo z, jak to się mówi, całym dobrodziejstwem inwentarza, początkowo ignorując wątpliwości wymienione powyżej, natomiast prawica, konserwatyści uznali, że jest to kolejny lewacki wymysł, mający na celu spacyfikować mężczyzn.
"Akcja ta wykwitem ideologii radykalnie lewicowo-liberalnej, i służy realizowaniu jej celów" - napisał na łamach wpolityce.pl Piotr Skwieciński.
W dyskusji o polityczno-ideologicznym umocowaniu #metoo umyka to, co jest przecież istotą tej akcji i powinno być wolne od konotacji politycznych, mianowicie jak wiele kobiet doświadcza w swoim życiu przemocy (również werbalnej), molestowania, upokorzenia. Z jednej strony - droga prawico - nie można udawać, że problemów tych nie ma, a z drugiej - droga lewico - nie można się godzić na internetowe samosądy, tylko dlatego, że rewolucja domaga się ofiar.