Pogoda
Warszawa

Zmień miejscowość

Zlokalizuj mnie

Popularne miejscowości

  • Białystok, Lubelskie
  • Bielsko-Biała, Śląskie
  • Bydgoszcz, Kujawsko-Pomorskie
  • Gdańsk, Pomorskie
  • Gorzów Wlk., Lubuskie
  • Katowice, Śląskie
  • Kielce, Świętokrzyskie
  • Kraków, Małopolskie
  • Lublin, Lubelskie
  • Łódź, Łódzkie
  • Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie
  • Opole, Opolskie
  • Poznań, Wielkopolskie
  • Rzeszów, Podkarpackie
  • Szczecin, Zachodnio-Pomorskie
  • Toruń, Kujawsko-Pomorskie
  • Warszawa, Mazowieckie
  • Wrocław, Dolnośląskie
  • Zakopane, Małopolskie
  • Zielona Góra, Lubuskie

Kobieta wrobiona w dziecko

Jeszcze nie planowała dziecka. Tak naprawdę jeszcze o nim nie marzyła. Pani Marta ma dzisiaj 23 lata i przede wszystkim skupia się na studiach. Tymczasem w zeszłym roku dowiedziała się, że jest matką.

/AFP

Mater semper certa est - matka zawsze pozostaje pewna - tak brzmi łacińska sentencja. Widocznie nawet starożytni Rzymianie nie wpadli na to, że może być inaczej. O tym, że jakiś mężczyzna został wrobiony w dziecko przez jego matkę, można usłyszeć tu i ówdzie. Ale kobieta? Taka sytuacja wydaje się niemożliwa i wręcz groteskowa.

- Jestem prawnikiem, ale z zaprzeczeniem macierzyństwa spotkałam się pierwszy raz - opowiada Anna Szolc-Kowalska, dyrektor Archidiecezjalnego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Łodzi. - Wątpiłam, czy w ogóle taka sprawa może mieć miejsce.

Niespodzianka po wakacjach

W ubiegłym roku pani Marta ponad trzy miesiące spędziła w USA. Wróciła we wrześniu. Od października rozpocząć miała jak zwykle rok akademicki. Jest studentką Uniwersytetu Łódzkiego. Po powrocie czekało na nią w domu awizo. To było pismo z sądu. Wzywano ją na sprawę o pozbawienie władzy rodzicielskiej.

- W pierwszym momencie nie widziałam, o co w ogóle chodzi. Przeczytałam list dość pobieżnie. Byłam pewna, że to jeszcze jakaś stara sprawa moich rodziców, którzy jakiś czas temu się rozstali - wyjaśnia pani Marta. - Myślałam, że może mam rodzeństwo, o którym nie wiem. A że tata zmarł niedawno, to może ktoś domaga się jakichś pieniędzy?

Po powrocie do domu pismo przeczytała jednak bardziej uważnie. Do zawiadomienia z sądu dołączono także wyjaśnienie z łódzkiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego.

- Tam przeczytałam już dokładnie, że pierwszego lipca urodziłam dziecko. Miałam też ponoć umówiony jakiś termin spotkania, na które nie przyszłam. I stąd właśnie pismo z sądu - mówi dalej pani Marta.

Dziewczyna była przekonana, że to jakieś zwykłe nieporozumienie. Zwłaszcza że w dniu, kiedy to miała niby urodzić dziecko w łódzkim szpitalu, była przecież w Stanach Zjednoczonych. Do sprawy sądowej było jeszcze trochę czasu, dlatego wybrała się do ośrodka adopcyjnego, aby owo nieporozumienie jak najszybciej wyjaśnić.

Niepodobna do nikogo

W ośrodku chyba już nikt nie oczekiwał jej wizyty. A właściwie nie jej, tylko kobiety, która 1 lipca urodziła dziecko.

- Procedura jest taka, że dajemy matce po urodzeniu sześć tygodni na zastanowienie. Oczywiście mowa o tych matkach, które natychmiast twierdzą, że chcą oddać dziecko do adopcji. Jeżeli ona się nie stawia, nie odwiedza dziecka, nie ma żadnych symptomów, że ona to dziecko jednak zabierze, to dopiero wówczas piszemy do sądu taki wniosek o wszczęcie postępowania o pozbawienie władzy rodzicielskiej z urzędu - tłumaczy Anna Szolc-Kowalska, dyrektor Archidiecezjalnego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Łodzi. - I sąd taką sprawę przeprowadza. W tym przypadku, oczywiście, wezwanie dostała pani Marta. Wtedy się do nas zgłosiła.

- Pamiętam, jak przyszłam do ośrodka adopcyjnego. Przedstawiłam się i słyszę z ust pani dyrektor Kowalskiej: "No dobrze, że w końcu się pani... Ale to przecież nie pani..." - wspomina Marta P. - Była chyba tak samo zdziwiona jak ja, kiedy odebrałam wezwanie z sądu.

Wtedy przyszedł czas na wyjaśnienie pani Marcie, jak została matką. Dowiedziała się, że 1 lipca ubiegłego roku karetka pogotowia przywiozła kobietę w trakcie porodu do szpitala. Rodząca stwierdziła, że nie ma przy sobie dowodu osobistego, ale z góry zaznaczyła, że nie chce dziecka, które za chwilę ma przyjść na świat. Przedstawiła się jednak personelowi szpitala, a zaraz po porodzie również dyrektor Annie Szolc-Kowalskiej, która została wezwana do placówki.

- Kobieta nie miała dowodu, ale podała wszystkie swoje dane osobowe. Łącznie z numerem PESEL i dowodu osobistego oraz datą urodzenia. Wszystko się zgadzało. Wtedy przynajmniej tak myślałam - mówi dyrektor łódzkiego ośrodka adopcyjnego. - Przedstawiała się jako studentka. Podała nawet wydział, na którym miała się uczyć. Mówiła, że jest w kiepskiej sytuacji materialnej, że musiałaby wychowywać sama, bo mieszka tylko z mamą. Umówiłyśmy, że po wyjściu ze szpitala przyjdzie do ośrodka i jeszcze raz porozmawiamy.

Wtedy zaczęły płynąć te ustawowe tygodnie (sześć), w trakcie których matka ma podjąć ostateczną decyzję co do losu swojego dziecka.

- Sześć tygodni to mnóstwo czasu na zastanowienie. Kobieta już się uspokaja po porodzie. Często jest tak, że jak malucha zobaczy ktoś z rodziny, to wtedy już nie ma mowy o adopcji - tłumaczy Anna Szolc-Kowalska.

W tym przypadku było inaczej. Nikt nawet nie odwiedził dziecka w szpitalu. Kobieta, która je urodziła, nie nadała mu nawet imienia. Pracownicy ośrodka adopcyjnego zrobili to sami. I tak urodzona 1 lipca dziewczynka została Kasią. Fakt jej narodzin zgłosili także w Urzędzie Stanu Cywilnego. W metryce dziecka jak wół stoi, że jej matką jest pani Marta. Kobieta, która Kasię urodziła, podała nawet imię jej ojca - Piotr. Jednak nazwisko "tatusia" jest takie samo, jakie ma pani Marta.

Prokuratura rozpoczęła poszukiwania tej właściwej już matki Kasi. Fizycznie była nawet ponoć dość podobna do pani Marty. Nikt jednak nie był w stanie opisać jej dokładnie.

- W czasie przesłuchania w prokuraturze miałam opisać wygląd tamtej kobiety - opowiada pani Anna. - Mogłam powiedzieć, że była blondynką i tyle. No, bo przecież po porodzie każda kobieta jest podobna zupełnie do nikogo.

Stuprocentowa pewność

Pani Marta naiwnie sądziła, że kiedy wyjaśni całe nieporozumienie w ośrodku, wszystko będzie miała już za sobą. Niestety, machina sądowa ruszyła i ona musiała w niej uczestniczyć. Nie poszła jednak do sądu na rozprawę o pozbawienie władzy rodzicielskiej:

- W tym przypadku wystarczyło, że złożyłam wszelkie dokumenty. Przede wszystkim oświadczenie, że to nie ja jestem matką Kasi. Do tego także wizę amerykańską i wszelkie poświadczenia, że pierwszego lipca byłam w Stanach Zjednoczonych. Byłam pewna, że to koniec. Wyjaśniono mi jednak, że mimo to nadal będę figurowała jako matka Kasi i w przyszłości mogę mieć z tego tytułu kłopoty.

- Dziecko po ukończeniu osiemnastego roku życia ma prawo poznać swoje korzenie - być może wtedy dziewczynka odnalazłaby panią Martę. I co ona miałaby jej powiedzieć? - zastanawia się Anna Szolc-Kowalska.

Pani Marta musiała złożyć do sądu pozew o zaprzeczenie macierzyństwa. Na szczęście znajomy prawnik pomógł jej przejść przez gąszcz przepisów i nie musiała wydawać na to pieniędzy.

- Pamiętam, jak składałam pismo w biurze podawczym. Kobieta, która je przyjmowała, przeczytała uważnie i z uśmiechem stwierdziła, że popełniłam błąd - śmieje się "matka" Kasi. - Pouczyła mnie, że powinnam napisać pozew o zaprzeczenie ojcostwa. Kiedy powiedziałam jej, że na pewno jest dobrze napisane, była zdumiona. Stwierdziła, że w życiu czegoś takiego jeszcze w sądzie nie widziała.

Pozew został złożony w tamtym roku w listopadzie. Pierwsza rozprawa miała miejsce dopiero w marcu tego roku. Tymczasem mała Kasia przebywa w rodzinie pełniącej zadania pogotowia opiekuńczego. Dopóki nie zostanie rozwiązana sprawa jej "matki", dziewczynka nie może być adoptowana. Pani Marta chciała pomóc swojej, chcąc nie chcąc, córeczce. Chciała, aby jak najszybciej trafiła do rodziny, która chce Kasię adoptować.

- Jak dowiedziała się o tych wszystkich procedurach, postanowiła iść do sądu, zrzec się praw rodzicielskich i wyrazić zgodę na adopcję Kasi - uśmiecha się pani Anna. - Nie mogliśmy się na to zgodzić. Przecież byłoby to poświadczenie nieprawdy.

- Chciałam pomóc Kasi, bałam się, że wszystko będzie się ciągnąć w nieskończoność - tłumaczy "matka" dziecka.

Pani Marta miała rację. Pierwsza rozprawa w sądzie rodzinnym nie zakończyła jej kłopotów.

- Nie pomogły żadne dokumenty. Nawet te, które świadczyły o tym, że pierwszego lipca nie było mnie w Łodzi, ba - nawet w Polsce. Sąd stwierdził, że trzeba mieć stuprocentową pewność i zarządzono badania. Miałam nadzieję na zbadanie mojego DNA, ale wysłano mnie na badania ginekologiczne - opowiada.

Dla młodej dziewczyny wizyta u nieznajomego lekarza ginekologa nie jest niczym przyjemnym. Sąd jednak stwierdził, że takie badanie będzie tańsze.

- Nie mogłam nic powiedzieć, bo sama poprosiłam o zwolnienie mnie z kosztów sądowych. Jak taniej, to taniej. Wolałabym jednak, aby zbadano moje DNA, bo mimo wszystko byłam przekonana, że trwałoby to krócej. Wszyscy przecież widzieli, że DNA posła Łyżwińskiego badano zaledwie kilkadziesiąt godzin - mówi dziewczyna.

Badanie ginekologiczne też nie zajmuje dużo czasu, ale pani Marta musiała na nie czekać aż dwa miesiące.

- Teraz mam już na piśmie, że nigdy nie rodziłam dziecka. Ale co z tego! Jest początek czerwca, a ja nie mam nawet wezwania do sądu. Zresztą ja to już się z tego śmieję, ale żal mi tej malutkiej. No i jej przyszłych rodziców. Wiem, że jakaś rodzina już na nią czeka, a przez te procedury nie może jej adoptować - żali się pani Marta.

Dalej nie wiadomo, kto tak naprawdę urodził Kasię. Prokuratura szuka tej kobiety.

- Ona popełniła przestępstwo. Porzuciła swoje dziecko, wprowadziła wszystkich w błąd, ukradła dane osobowe. To jest przestępstwo. Po co robić coś takiego? Przecież mogłaby spokojnie zrzec się córki. A tak, narobiła kłopotów maleństwu i pani Marcie - mówi dyrektor Archidiecezjalnego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Łodzi. - Długo zastanawiałam się, jak można było to zrobić? Stwierdziłam, że to jednak proste. Miejsc, gdzie nasze dokumenty są kserowane, jest przecież mnóstwo. Tam pewnie ktoś spisał potrzebne dane.

Pani Marta nie zgubiła żadnego ze swoich dokumentów, nikt też jej ich nie ukradł. Zatem wiadomo, że ktoś je po prostu skserował albo przepisał. Choć myśli o tym bez przerwy, nie ma pojęcia, kto mógł wpaść na taki szatański plan.

- Moje dokumenty były kserowane dziesiątki razy w biurze, gdzie załatwiałam swój wyjazd do Stanów. To biuro już nie istnieje. Sądzę jednak, że tylko tam mogło dojść do kradzieży moich danych - mówi z przekonaniem.

Dzisiaj z całej sprawy pani Marta już żartuje. Nie chce jednak żadnych zdjęć czy ujawniania nazwiska.

- To mi niepotrzebne. Nie zamierzam być medialną "gwiazdą". Pewnie i tak znalazłby się ktoś, kto zwątpiłby w moją prawdomówność mimo dowodów. Skoro jednak zostałam w to wszystko wplątana, pójdę za ciosem - tłumaczy.

- Po zakończonej sprawie o zaprzeczenie macierzyństwa zamierzam dochodzić odszkodowania od szpitala. Pieniądze podzielę równo. Po połowie dla mnie i dla Kasi. Niech mała też coś z tego wszystkiego ma. Przez te wszystkie miesiące tak mentalnie to ja poczułam się jak jej matka.

Katarzyna Pastuszko

pastuszko@angora.com.pl

* Dane bohaterki na jej prośbę zostały zmienione.

Angora

Zobacz także