Horror na wzgórzu w Lewinie
Przeczuwałem, że Villas albo zamarznie, albo zjedzą ją psy - mówi Jan Mulawa, szwagier Violetty Villas. To była wielka artystka, ale mały, biedny, chory człowiek - ocenia piosenkarz estradowy, Jan Górski. Zawsze była wariatką, ale w potocznym, nie psychiatrycznym znaczeniu - podkreśla Witold Filler, były szef rozrywki TVP.
Tuż przed świętami rozegrał się wielki dramat wielkiej artystki estrady Violetty Villas. Załamanie psychiczne gwiazdy nastąpiło w krytycznym momencie, gdy była całkowicie sama, opuszczona przez wszystkich, za to w towarzystwie 120 psów, z którymi mieszkała w zrujnowanym domu na wzgórzu w Lewinie Kłodzkim.
O tym, w jak nieludzkich warunkach żyje Villas, pisałem już w 2004 roku, zapowiadając nieuchronną tragedię. Co prawda artykuły wstrząsnęły czytelnikami i wywołały zainteresowanie innych mediów, ale sytuacja wcale się nie zmieniła. Przeciwnie, z biegiem czasu na tyle się pogorszyła, że wywołała to, o czym teraz czytamy i oglądamy w telewizji.
"Zostałam sama"...
"Fakt" podaje, że na dzień przed dramatem rozmawiał przez telefon z Violettą Villas. Zacytuję fragmenty tej dziwnej rozmowy. "Zdruzgotana, opowiadała o tym, w jakich warunkach żyje. Mówiła bez ładu i składu, gubiła słowa, jąkała się.
- Jak radzi sobie pani z psami?
- Zostałam sama z tym wszystkim, czuje pani, jak to śmierdzi? Te psy zasrały mi cały dom. Muszę wziąć wiadro i to posprzątać, nikt mi nie pomaga, nie mogę dłużej rozmawiać.
- Proszę się nie rozłączać.
- Muszę posprzątać, bo tu tak strasznie śmierdzi, już nie mam siły. Mam tyle roboty, zostałam sama z tymi wszystkimi zwierzakami, nie mam już siły, a tu wszystko zaszczane, sama muszę nosić te wiadra, nikt mi nie pomaga. Ja jestem Violetta Villas, czy ja muszę nosić te wszystkie wiadra?".
21 grudnia, późnym wieczorem, Violetta Villas została odnaleziona przez swojego szwagra Jana Mulawę w stanie totalnego wyczerpania. Wychudzona, brudna, ubrana w jakieś szmaty, potargana (ale nie łysa, jak podano). Ręce i nogi miała poranione. Do dzisiaj nie wiadomo, czy została pogryziona przez wygłodniałe psy, czy to wynik zaplątania się w drut kolczasty, z którego jakimś cudem się wyplątała.
Wersja, że ktoś zamknął ją w pokoju, jest mało prawdopodobna, podobnie jak historia o "ubowcach", którzy zatruwali ją gazem i szukali... nie wiadomo czego.
Policja bała się wejść do strasznego domu, pracownicy pogotowia również. W końcu osłabiona Villas sama wyszła i poprosiła o opatrunki na rany. Samodzielnie chciała je opatrzyć, ale lekarz na to nie pozwolił i zabrano ją na pogotowie. Tam lekarze orzekli, że trzeba przewieźć chorą do szpitala dla psychicznie i umysłowo chorych w Stroniu Śląskim. Od dwóch tygodni trwa terapia, której chora nie zawsze chce się poddawać. Najchętniej uciekłaby ze szpitala, pozbierała "swoje pieski" ze schronisk, aby od początku zacząć to wszystko, co doprowadziło ją do ruiny zdrowotnej i finansowej, do degradacji pod każdym względem, do pojawienia się psów mutantów ze skojarzeń kazirodczych.
Ratujcie mnie! Pomocy!
Oto zapis rozmowy między nią a jej współpracownikami: Maciejem Kieresem (pianistą i aranżerem) oraz Andrzejem Sikorą (menedżerem):
- Pani Violetto!!!
- Czy to jest Sikora???
- Tak, jestem, pani Violetto!
- Och, panie Andrzeju! Czy jest pan Maciek?
- Jestem, pani Violetto, jestem!
- Och, matko kochana! Ratujcie mnie!!! Pomocy!
- Nie chcą nas do pani wpuścić. Ale ratujemy panią. Niech się pani niczym nie przejmuje!
- Dziękuję!
- Pani Violetto!
- Co?
- Czy dostała pani jakieś dokumenty?
- Nic.
- A ma pani kartkę i długopis, żeby napisać upoważnienie dla adwokata?
Adwokat otrzymał upoważnienie do reprezentowania Violetty Villas przed Sądem Rodzinnym w Kłodzku, który zajmuje się jej sprawą i wydał decyzję, na podstawie której została umieszczona w zakładzie psychiatrycznym. Elżbieta Budzyńska (pomoc domowa) otrzymała świstek papieru upoważniający ją do "objęcia dyrekcji i absolutnego zarządzania" zrujnowanym domem. To właśnie jej Villas przekazała wszystko, łącznie ze zwierzętami (te zresztą dużo wcześniej osobnym upoważnieniem).
Dramat gwiazdy trwa i prędko się nie skończy. Postanowiłem porozmawiać z ludźmi, którzy w różnych okresach życia Violetty Villas byli bardzo blisko niej. Wiele widzieli i wiedzą dużo więcej niż media traktujące zbyt powierzchownie tragedię jedynej polskiej piosenkarki, która swego czasu była u progu światowej kariery (triumfy w Las Vegas, pierwsze role w filmach hollywoodzkich, występy na całym świecie).
"Sama jest sobie winna"
- mówi Witold Filler (były szef rozrywki TVP, były dyrektor Teatru Syrena, były konferansjer i współpracownik VV, autor książki o niej pt. "Tygrysica z Magdalenki".
Bohdan Gadomski: Pana książka "Tygrysica z Magdalenki" kończy się opisem ogromnego apetytu Violetty Villas, w którym gwiazda po koncertach nie liczyła kalorii, pochłaniała niesamowite ilości drobiu, frytek i klusek. Czy pan wie, że przed świętami nie miała w domu nawet chleba, że umierała z głodu?
Witold Filler: Jakie to smutne. Ale można powiedzieć, że sama jest sobie winna. Jest syn, władze miasteczka, jakieś środowisko, do którego co prawda nie chciała należeć, ale ono powinno być ponad to i poczuwać się do opieki nad bądź co bądź zasłużoną i znaną na całym świecie artystką. Tymczasem jest biedna i sama.
Zapewne słyszał pan o tragedii, jaka ją spotkała?
Tak. Villas od 30 lat nadawała się tylko do szpitala psychiatrycznego, chociaż jest na swój sposób potwornie normalna, a jednocześnie potwornie zwariowana.
?
Ale raczej zwariowana niż psychiczna.
To musiało się tak tragicznie zakończyć?
Obawiam się, że tak. Powodem był brak stałych dochodów, tym bardziej że obok była niesamowita ilość zwierząt.
Miała emeryturę w wysokości około tysiąca złotych.
Czy ktoś taki jak ona mógł wyżyć za tysiąc złotych?
Znał pan Villas wyjątkowo dobrze. To przecież pan przywrócił ją do życia artystycznego po latach zapomnienia. Czy nie zauważył pan objawów choroby psychicznej?
Zawsze była osobą poza normami zachowania i reakcji, inna niż wszyscy. Nieprzeciętna osobowość. Podręcznikowych objawów choroby psychicznej nie zauważyłem, chociaż we współżyciu codziennym była straszna. Zawsze była wariatką, ale w potocznym, nie psychiatrycznym znaczeniu.
Teraz jest jednak w szpitalu dla umysłowo chorych i lekarze oceniają jej stan jako poważny. Sądzi pan, że kiedyś wyjdzie ze szpitala?
Życzę jej tego, bo wolność jest największym dobrem dla człowieka.
Na estradę zapewne nie wróci?
Przecież Villas od dawna nie ma już głosu. Ludzie tego nie zauważają, bo w pamięci mają dawną Villas i... klaszczą. Ona ma 69 lat, to wiek wykluczający piosenkarki z czynnego uprawiania tej profesji.
Czy jesteśmy świadkami upadku jej mitu, legendy...
Reakcja na to, co się stało w Lewinie, dowodzi, że legenda jeszcze trwa, chociaż się degeneruje.
"To mały, biedny, chory człowiek"
- mówi Jan Górski (piosenkarz estradowy, od 20 lat współpracujący z Violettą Villas).
B.G.: Jaką osobą jawiła się panu Violetta Villas, którą poznał pan w latach 70.?
Jan Górski: Od początku wydawała mi się bardzo dziwna i kontrowersyjna jako człowiek. Przeczuwałem, że jest osobą chorą.
Na jakiej podstawie wysnuł pan takie wnioski?
Zauważyłem, że jest niedobra, nielojalna wobec osób, które naprawdę były dla niej życzliwe i oddane. Wielka mitomanka.
Doświadczył pan tego na sobie?
Tak. Była wyjątkowo trudna w kontaktach i niejednokrotnie mnie zawiodła. Obiecywała różne rzeczy, ale nigdy się z nich nie wywiązywała. To była wielka artystka, ale mały, biedny, chory człowiek.
I bardzo samotny...
Bardzo, ale na dłużej nie dopuszczała do siebie drugiej osoby. Co pewien czas zmieniała skład swojego dworu.
Od 20 lat była przy niej Elżbieta Budzyńska, pomoc domowa, zwana też garderobianą, a nawet przyjaciółką.
To była wyjątkowo nieodpowiednia osoba dla pani Violetty. Typ zdecydowanie negatywny. Ponosi w dużym stopniu odpowiedzialność za to, co teraz stało się z artystką.
Ale Villas była na nią w pewnym sensie skazana, bo nie mogła sobie sama poradzić, kolejni pracownicy odchodzili jeden po drugim...
Nie mogła dać sobie rady, tym bardziej że była chorym człowiekiem potrzebującym pomocy. Zagubiona w swoim postępowaniu z ludźmi, którzy szybko od niej uciekali. Elżbietę Budzyńską też wielokrotnie wyrzucała z domu.
Co sądzi pan o tragedii, która niedawno się wydarzyła?
W końcu musiało się stać to, co się stało. Aż dziw bierze, że trwało tak długo! Gdy o tym się dowiedziałem, odetchnąłem z ulgą, bo w szpitalu nareszcie znalazła fachową pomoc. Nie wolno jej przeszkadzać w terapii, niepokoić jej.
Czyli przewidywał pan taką sytuację?
Wielokrotnie myślałem, że spotka ją wielka tragedia. Ale opatrzność nad nią czuwała, bo w ostatniej chwili ktoś ją odnalazł, szybko wezwano pogotowie, bo prawdopodobnie za dwa dni już by nie żyła.
Sądzi pan, że wyzdrowieje?
Myślę, że tak. Ale kuracje psychiatryczne są długie i trzeba być zdyscyplinowanym pacjentem, mieć zaufanie do lekarzy specjalistów.
O powrocie na estradę nie będzie chyba mowy?
Villas jest wielką gwiazdą i ma rzesze zwolenników, którzy zawsze przyjdą na jej koncerty. Ona ma w sobie coś magicznego.
Czy odwiedziłby pan Violettę Villas w szpitalu, gdyby była taka możliwość?
Nie, bo bałbym się jej reakcji na mój widok i własnej. Wielokrotnie zaznałem od niej przykrości, ale nie obraziłem się, bo wiedziałem, że jest chora. Zostawmy ją pod opieką fachowców i nie ślizgajmy się po jej dramacie osobistym.
Jesteśmy świadkami upadku mitu wielkiej gwiazdy.
Pani Villas jest specjalistką od kreowania własnego wizerunku, od robienia wokół siebie szumu medialnego i zainteresowania fanów. Ludzie zawsze będą pamiętać lata jej świetności, dawne, piękne nagrania. Sam chętnie do nich wracam.
Wiedziałem, że to się tak skończy
- mówi Jan Mulawa (szwagier Violetty Villas, mąż jej siostry Wandy, który uratował Villas od niechybnej śmierci).
B.G.: To pan uratował Violettę Villas, mimo że ona pana nienawidziła?
Jan Mulawa: To ja. A wie pan, za co mnie nienawidziła? Za prawdę.
Czy przed pamiętnym dniem, gdy półprzytomna, poraniona, zdawała się być pogodzona z najgorszym, bywał pan w jej domu rodem z najgorszego horroru i widział, co się tam dzieje?
W jej domu nie byłem od czterech lat. Oboje z żoną widzieliśmy, co zgotowała sobie Violetta, ale nie dała sobie niczego powiedzieć. To bardzo uparta i apodyktyczna osoba. Przecież pan ją dobrze zna i wie, że nie dawała sobie niczego wytłumaczyć, bo sama wiedziała wszystko najlepiej.
Miał pan działkę tuż obok jej ziemi i widział pan postępującą degradację terenu, domu, zwierząt, a mimo to pan nie interweniował?
Władze powiatowe i sanitarne też się tym nie interesowały, to co ja sam mogłem zrobić? Powiedziałem jej: Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz, za co zostałem uznany za wielkiego wroga. A kiedy ktoś powtórzył jej moje słowa "raz jest się na wozie, innym razem pod wozem", to od tamtej pory zostałem skreślony. Bywało, że żona dała jej w niedzielę trzylitrowy słoik zupy z wkładką mięsną, to natychmiast ją zjadła i powiedziała: "Ale dobre było, tylko mało".
Czy Villas nigdy nie prosiła pana o pomoc?
Jak była w dobrym humorze, to poprosiła, żebym coś naprawił, zrobił, ale jak była w złym, to wyzywała od najgorszych.
Czy to prawda, że nie przyszła na pogrzeb siostry?
To prawda. Gdy chciałem ją powiadomić o pogrzebie, to mnie wyzwała od skurwysyna. Cztery lata nie była na grobie rodziców, tylko raz pod osłoną nocy poszła na cmentarz.
Co było powodem skłócenia z najbliższą rodziną?
Elżbieta Budzyńska.
Jeżeli będzie mogła opuścić szpital, to gdzie zamieszka?
Można wyremontować ten dom. Zwierząt już nie ma.
Tylko szczury pozostały...
Ma być dezynfekcja, to i one pójdą.
No i Budzyńska została.
Ta wiedźma tam jeszcze jest. To ona jest powodem tego, co się stało. A wie pan, że jak Violettę zabrali do szpitala, to nikt nie zainteresował się zwierzyną? To mnie bolało i musiałem kombinować, żeby im coś dać do jedzenia.
W jaki sposób nakarmił pan 70 psów!?
Jakie 70? Było 120! Nawet skórki z pomarańczy jadły. Wywaliłem parę wiader zlewek pobranych z ośrodków wczasowych, to biły się o nie. A pani Budzyńska kłamała w TVN, że były zapasy kaszy, które tylko ona rozdawała. Albo jak powiedziała, że Violetta zatrzasnęła się sama i krzyczała o pomoc.
Tak było?
Ależ skąd! Sama wyszła z domu i poprosiła o lekarza, czyli w ogóle nie była zamknięta w pokoju. Była bardzo brudna, włosy rozczochrane, sterczące. Trzeba było wymyślić jakąś bajeczkę dla mediów. Budzyńska zostawiła swoją podopieczną już we wrześniu, wiedząc, że nie ma pieniędzy i nawet kilograma węgla. Gdybyśmy mieli mroźną zimę, to Villas by dawno zamarzła. Już dawno mówiłem znajomym, że albo ją zjedzą psy, albo zamarznie. I o mały włos tak się nie stało. Teraz jej adwokat złożył wniosek do prokuratury, że my ukuliśmy spisek przeciwko Villas, bo chcieliśmy zlikwidować psy i ją samą wyeksmitować.
A tymczasem pan uratował jej życie.
No widzi pan, człowiek ratuje drugiemu życie, a prawnicy stawiają mi zarzuty. Współpracowała z muzykami Kieresami, z których żaden się nie zainteresował, jak ona żyje, czy ma co jeść, czy psy też będą nakarmione. Przecież mogli ją zaprosić na święta do siebie, ale tego nie zrobili. Nikt się jej dramatyczną sytuacją nie przejmował. Zostawili ją samą. Ponieważ ja zawsze mówiłem prawdę, dlatego zostałem jej wrogiem. Najnowsze wieści mówią, że ziemię i dom zapisuje klasztorowi, w co też nie wierzę. Prasa wypisuje bzdury, że znalazł się zamożny Holender, który za dwa miliony złotych chce kupić od niej ziemię i dom. Mam nadzieję, że pan w to nie uwierzył?
Villas twierdzi, że bezprawnie wszedł pan na jej teren i o to pana oskarży.
Także i o to, że ją uratowałem, cholera jasna...
* * *
W piątek sąd zdecydował, że Violetta Villas pozostanie w szpitalu. Artystka sama podpisała zgodę.
Bohdan Gadomski