Denali znaczy najwyższy
Ośnieżone szczyty i mknące nad nimi chmury tworzą bajkowe krajobrazy. Niezwykłe, białe morze widziane z wysokości kilku tysięcy stóp - tak wygląda Alaska z pokładu boeinga 767.
Tajemnicza kraina odkryta przez Vitusa Beringa, odsprzedana sto lat później Stanom Zjednoczonym. Miejsce, gdzie - zamiast ściągać podatki - wypłaca się mieszkańcom dywidendy.
Jest początek lata. Wraz z grupką znajomych zmierzam do Denali - jednego z największych parków narodowych Ameryki Północnej. Język polski przeplata się z tureckim, hiszpańskim, japońskim, a mimo to naszej żądnej przygód grupie komunikacja nie sprawia problemów.
Lądujemy w Anchorage - najgęściej zaludnionym mieście "ostatniej rubieży" (taki bowiem przydomek nosi cały stan Alaska). Czeka nas jeszcze 237 mil do pokonania. Wybieramy najbardziej ekonomiczny środek transportu - podróż mikrobusem. Po kilku godzinach wciągamy w płuca powietrze przesycone zapachem świerków. Szukając centrum informacji, napotykamy ukrytego wśród drzew łosia. Z bezpiecznej odległości pstrykamy kilka fotek. Majestatyczny olbrzym przygląda się nam, zupełnie nie reagując. Park przyjmuje nas gościnnie, tym bardziej że zgłaszamy się jako przyszli pracownicy.
Ogromny obszar Narodowego Parku i Rezerwatu Denali swoją nazwę zawdzięcza najwyższemu na kontynencie
szczytowi McKinley,
w języku Atabasków zwanego Denali (Najwyższy). Dojechać można tutaj autokarem, pociągiem oraz wspomnianymi wcześniej mikrobusami. Wszystkie środki komunikacji sprawdziłam osobiście i najwięcej satysfakcji sprawia podróż pociągiem, mimo że jest najbardziej czasochłonna. Już same wagony przyciągają uwagę - duże, dwupiętrowe, z ciemnymi, przeszklonymi wnętrzami - tak żeby można było zobaczyć jak najwięcej krajobrazu. Dodatkowy atut stanowi opiekun wagonu, pełniący rolę przewodnika opowiadającego o mijanych atrakcjach. To niesamowite wrażenie, gdy nad własną głową widzi się żywy, zielony tunel z gałęzi drzew albo spogląda się z wysokiego mostu kolejowego na niknącą w dole rzekę.
Możliwości zakwaterowania jest tu co najmniej kilka - od kempingów począwszy, a na uroczych hotelach skończywszy. Jednak biorąc pod uwagę ludzi odwiedzających Denali (ponad 400 tys.!), których liczba gwałtownie rośnie w sezonie letnim, dobre miejsce noclegowe znaleźć jest trudno. Ale jako pracownik parku mieszkam w drewnianym, piętrowym budyneczku, więc martwić się tym problemem nie muszę. Przez okno wkrada się zapach rosnącego w pobliżu świerku, a otwierając drzwi, widzę różowe kwiaty i wokół słoneczne promienie. Jest środek alaskańskiego lata.
Wcześnie rano z przyjaciółmi wsiadam do jednego z
zielonych autobusów
wahadłowych poruszających się po terenie parku. Ruch na wąskiej, żwirowej drodze jest niewielki ze względu na przepisy umożliwiające wjazd tylko specjalnym parkowym autobusom oraz pojazdom udającym się na kemping. Celem wyprawy jest Wonder Lake (Cudowne Jezioro) - najdalej położony punkt, do którego można dotrzeć i wrócić w ciągu jednego dnia. Wczuwamy się w myśliwych, lecz zamiast strzelb dzierżymy aparaty fotograficzne. Polowanie okazuje się nadzwyczaj udane, bo na drodze napotykamy miejscową "wielką piątkę", czyli niedźwiedzia grizzly, łosia, karibu, owce Dalla i wilka, o innych stworzeniach nie wspominając. Pnąc się pod kamienistą górę, zastanawiam się nad znaczeniem nazwy jednego z przystanków - Polychrome Overlook, czyli Wielobarwny Punkt Obserwacyjny. Wchodzę coraz wyżej, mając przed sobą stertę szarych kamieni. I co w nich jest tak wielobarwnego? Nurtująca mnie zagadka znajduje rozwiązanie, gdy staję na szczycie i przyglądam się niezwykłemu zjawisku, jakim są trzy tęcze jednocześnie!
Ktoś dostrzega niedźwiedzicę z młodymi. Autobus przystaje. Wszyscy oblegamy okna, pokazując sobie palcem hasające niedźwiadki. Pstrykają migawki aparatów. Grizzly znikają. Ruszamy dalej. Zbliżamy się do Tolkat River, gdzie odbędzie się kolejny krótki odpoczynek. Tutaj dowiaduję się, jak można umyć ręce bez wody i mydła (dzięki buteleczce z antybakteryjną cieczą) i jak wypić gorącą herbatę na pustkowiu (korzystając z wody podgrzanej w termosie wbudowanym w autobus). To się nazywa pomysłowość... W oddali słyszymy głos nawołujący do powrotu do autobusu. Wkrótce docieramy do Wonderlake. Początkowo rozkoszujemy się słońcem, potem zbieramy jagody, których wokół jest pełno. Echa wycieczki cichną i pozostajemy sami. Wpatrujemy się chwilę w gładką taflę jeziora, w której odbija się majestatyczny McKinley, nieco przysłonięty chmurami.
Jedną z atrakcji podnoszących poziom adrenaliny jest rafting, spływ wzburzoną
rzeką Nenana.
Ubieramy się w wodoszczelne kombinezony, dostajemy wiosła i wsiadamy do gumowych pontonów. W każdym z nich siedzi wykwalifikowany sternik, skutecznie poskramiający spragnionych wrażeń turystów. Na początku rzeka płynie leniwie, lecz po chwili jej nurt przyspiesza, tworząc liczne wiry. Gnani szalonym pędem rzeki, przelatujemy kilka metrów w powietrzu. Po zachęcie sternika żeńska część załogi kolejno próbuje swoich sił za sterem. Mimo że nurt jest dość spokojny, trzeba się solidnie przyłożyć, aby pokonać opór wody i utrzymać ponton na kursie. Cała przeprawa trwa przeszło godzinę.
Tydzień później wpada nam w ręce ulotka reklamująca "rzeczne safari". Wybieramy wolny dzień, żeby ocenić prawdziwość informacji, a zwłaszcza "wydobycie prawdziwego złota tradycyjnymi metodami". Wczesnym porankiem stawiamy się w wyznaczonym punkcie. Na wodzie kołyszą się motorówki z przeszklonymi kabinami. Pani kapitan zaprasza na pokład i za moment łódź mknie z zawrotną prędkością po zakolach rzeki. Z brzegów ku nam spoglądają smukłe sosny, a w tafli odbijają się górskie szczyty. Naszym celem jest traperski domek. Wewnątrz zastajemy lokalną atrakcję - prawdziwego trapera! Na ścianach wiszą skóry rozmaitych rozmiarów. Dotykamy kilku z nich, aby ustalić, jakiego zwierzęcia były własnością. Przy niektórych zadanie okazuje się trudne. Wkrótce cała grupa udaje się do namiotów, gdzie znajdują się stanowiska dla poszukiwaczy złota. Przyglądamy się pokazowi wypłukiwania kruszcu, potem sami zdejmujemy ze ścian odpowiednio wyprofilowane miski i próbujemy swoich sił. Lodowata woda omywa dłonie, gdy poruszając rytmicznie na boki misą, staram się dostrzec błyszczące złote płatki. Mijają minuty, pierwsze emocje opadają, a tu nadal nie widać żadnych "skarbów". W końcu udaje mi się. Na dnie pośród piasku połyskują trzy mikropłatki. Cenną pamiątkę chowam do plastikowego woreczka.
W Centrum Informacji (Denali Visitor Center) znajduje się minimuzeum. Na początku uwagę przykuwa
okrągły stół,
pozwalający spojrzeć na powierzchnię parku z lotu ptaka - jego centrum to wiernie oddana rzeźba powierzchni, ale obrzeże jest równie interesujące jak jego środek, a to z powodu rysunków przedstawiających licznych mieszkańców parkowych terenów, takich jak zastygła w locie rybołówka sterna, przycupnięta na kamieniu białorzytka północna czy orzeł złotogłowy. A przecież to zaledwie kilku przedstawicieli skrzydlatych ambasadorów Denali podróżujących po całym globie. Obok usytuowano drewniane schodki prowadzące do podium z łosiem naturalnych rozmiarów. Ciekawym rozwiązaniem są metalowe rączki umieszczone w podium, za pomocą których wysuwa się rodzaj przezroczystej szufladki z opisem: "Oddychanie pod śniegiem może być wyzwaniem...". Grube szkło ukazuje myszowatego gryzonia dzielnie pnącego się w górę pod kilkoma warstwami śniegu. Oglądając fascynującą wystawę, jeszcze kilka razy natknę się na podobne uchwyty, które kryją w sobie równie niezwykłe znaleziska. Po lewej biegnie wilk z okrwawioną kością w pysku, obok popiersie niedźwiedzia grizzly naturalnej wielkości. Patrzę odważnie w błyszczące ślepia wilka i w małe, niedźwiedzie oczka. Przebiega mnie dreszcz na myśl, że obu tym drapieżnikom przyglądam się z tak bliska. Dobrze, że to tylko eksponaty. Bo choć każdy zwiedzający marzy o osobistym spotkaniu z którymś z tych wielkich drapieżników, zawsze w tych wyobrażeniach jest spory dystans dzielący go od zwierzęcia.
W sąsiednim pomieszczeniu turysta styka się z "gorączką złota" oraz rdzennymi mieszkańcami tych ziem. W XIX w., zwabieni wieściami o złotym kruszcu, ściągali tu śmiałkowie z różnych stron, pragnący się wzbogacić, toteż szybko powstawały małe osady, o domostwach wyglądających jak prowizoryczne szopy. Właśnie wnętrze jednego z takich domostw wiernie tu odtworzono. Znajdziemy w nim metalowy piecyk, jakieś garnki i sita oraz kartonową sylwetkę zbieracza złota.
Najbardziej do gustu przypadł mi kącik ze starym telewizorem.
Naciskając zielony przycisk i rozsiadając się na walizkach i kufrach, przenosimy się do początków istnienia parku. Pierwsi turyści podróżują konno, w krytych wozach, albo przyjeżdżają pociągiem. Baza noclegowa ogranicza się do kilku hoteli. Panowie odziani w surduty, damy w długie do kostek spódnice i botki na obcasach, dzieci trzymające za rękę rodziców - wszyscy zachwycają się pięknem przyrody. Kolejną multimedialną atrakcją, która mnie bardzo zainteresowała, jest stanowisko z gigantycznymi słuchawkami i kilkoma kolorowymi guzikami. Ich opis nawiązuje do pór roku. Zakładam słuchawki i naciskam "lato". Świergot ptaków, szum drzew, plusk płynącej wody. Zamykam oczy, a wyobraźnia podsuwa kolejne obrazy. Odgłosy milkną. Tym razem wybieram "zimę". Szalejąca burza śnieżna uspokaja się, puch skrzypi pod nogami, ujadanie psów miesza się z pokrzykiwaniami przewodnika zaprzęgu, pohukuje sowa. Przez kilka minut z zapałem wciskam kolorowe guziki, wsłuchując się w odgłosy różnych pór roku. Na ścianie wisi niezwykły obrazek złożony z puzzli. Z drewnianych elementów ułożono łosia. Każdy "puzzel" starannie opisano. Zdejmując kolejne kawałki, odnajdujemy pod nimi informacje, do czego używane są poszczególne części tego "króla puszcz i bagien". I tak oto dowiaduję się, że np.: rogi łosia to świetny materiał na rękojeść noża, a z sadła robi się lody.
Dumą parku i środkiem służącym do sprawnej zimowej komunikacji są
psie zaprzęgi.
Dla przybywających latem turystów organizowane są bezpłatne prezentacje. Kilka razy dziennie z centrum informacji do terenów, gdzie znajduje się Zarząd Parku, dowożą zainteresowanych autobusy, a ochotnicy opiekujący się pieskami opowiadają historię psich zaprzęgów. Na zakończenie kilka wybranych husky zaprzęga się do sań na kołach i następuje demonstracja.
Po kilku miesiącach spędzonych na terenie Denali National Park and Preserve, a tak brzmi jego pełna nazwa, kolorystyka drzew z soczystej zieleni zmienia się na jesienne żółcie i czerwienie. Za kilka dni spadnie pierwszy śnieg i drogi zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego. Staną się nieprzejezdne. Z żalem żegnam park, po raz ostatni spoglądając zza szyby na przepiękne krajobrazy. Piękno tego dziewiczego zakątka ziemi i jego majestatyczny spokój na zawsze zapadają w wyobraźnię, pozostawiając pragnienie powrotu w to magiczne miejsce...
Paulina Krak