Pogoda
Warszawa

Zmień miejscowość

Zlokalizuj mnie

Popularne miejscowości

  • Białystok, Lubelskie
  • Bielsko-Biała, Śląskie
  • Bydgoszcz, Kujawsko-Pomorskie
  • Gdańsk, Pomorskie
  • Gorzów Wlk., Lubuskie
  • Katowice, Śląskie
  • Kielce, Świętokrzyskie
  • Kraków, Małopolskie
  • Lublin, Lubelskie
  • Łódź, Łódzkie
  • Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie
  • Opole, Opolskie
  • Poznań, Wielkopolskie
  • Rzeszów, Podkarpackie
  • Szczecin, Zachodnio-Pomorskie
  • Toruń, Kujawsko-Pomorskie
  • Warszawa, Mazowieckie
  • Wrocław, Dolnośląskie
  • Zakopane, Małopolskie
  • Zielona Góra, Lubuskie

Czy człowiek może zniknąć?

Każdego roku policja odnotowuje około 15 tys. zaginięć Polaków w kraju i za granicą. Ludzie giną bez względu na wiek, płeć i status społeczny. Szukają ich rodziny, często z narażeniem życia, nie szczędząc sił i środków. Historię poszukiwań Roberta dedykujemy wszystkim tym, którzy nie przestają wierzyć w powrót zaginionych bliskich, "zawieszonych między niebem a ziemią"...

/INTERIA.PL

Robert Wójtowicz zaginął 20 stycznia 1995 r. w Krakowie. Miał wtedy 23 lata. Wyszedł z domu na wykłady. Był studentem drugiego roku psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Na uczelnię jednak nie dotarł. Od tamtej chwili nikt go nie widział i nikt nie wie, co się z nim stało.

Pamiętnik brata zaginionego: "Sobota, 21.01.1995. O godzinie 5. rano obudziła mnie mamusia. Zaspany zapytałem, o co chodzi. Powiedziała, że Robsona nie ma. Nie wrócił na noc. Znalazłem notatnik Robsona z adresami jego przyjaciół. Mamusia dzwoniła na policję, pogotowie i do różnych znajomych Robsona, lecz nikt nic nie wiedział. Mamusia czuwała całą noc w oczekiwaniu na jego powrót (...)".

Robert miał 186 cm wzrostu, szczupłą, wysportowaną sylwetkę i krótkie, ciemne włosy. Ubrany był w czarną kurtkę, ciemnobrązowe spodnie i czapkę. Nie miał ze sobą bagażu. Jedynie dokumenty i paszport.

Pamiętnik brata zaginionego: "Niedziela, 22.01.1995. W końcu zawiadomiliśmy policję o zaginięciu. Na komendzie pytali nas o wszystko. Podaliśmy dokładny rysopis Robsona i jak był ubrany w dniu zaginięcia. Pod wieczór przyszła sąsiadka i powiedziała, że pójdzie do wróżki ze zdjęciem Robsona (...)".

- Jeżeli w szanującej się rodzinie jeden z jej członków nie wraca na noc, to reszta odchodzi od zmysłów. A jeśli to trwa i twa, nie ma mowy o racjonalnym rozumowaniu - mówi ojciec zaginionego Roberta Wójtowicza.

Pamiętnik brata zaginionego: "Poniedziałek, 23.01.1995. Wróżka, u której była sąsiadka, powiedziała, że Robson jest może za granicą, że żyje i jest wśród kolegów. Mamusię trochę to pocieszyło, ale wszyscy podejrzewaliśmy, że Robson nie opuścił domu świadomie. Siostra ze szwagrem byli na uczelni, lecz nikt za dobrze nie znał Robsona (...)".

- Zaczyna się od szperania po notatkach w celu zdobycia namiarów na przyjaciół, kolegów, znajomych. Potem są telefony, spotkania z ludźmi ze środowisk, w których przebywał zaginiony. Następnie telefony do szpitali, miejsc pobytu ludzi o utraconej tożsamości. Wreszcie zawiadomienie policji. To zwykła formalność - wspomina ojciec Roberta.

- Następnym krokiem jest oplakatowanie miejsca zagięcia ukochanej osoby tak, aby dotrzeć do największej grona osób - dodaje.

Pamiętnik brata zaginionego: "Wtorek, 24.01.1995. Rano siostra i szwagier byli na policji i w telewizji. Wujek zaproponował, aby wynająć detektywa. Pod wieczór postanowiliśmy zadzwonić do tatusia, który przebywa na budowie w Magnitogorsku w Rosji. Smutne to bardzo było, bo tatuś, który nic nie wiedział, nie zdawał sobie sprawy, co się u nas tutaj działo. Potem oglądaliśmy kronikę krakowską, gdzie w końcu pokazali komunikat o Robsonie. Gdy tylko zobaczyliśmy zdjęcie, zaraz zaczęliśmy wszyscy płakać. Zrobiłem napis na komputerze o zaginięciu i poszedłem do kolegi, żeby mi to wydrukował (...)".

/INTERIA.PL

Pamiętnik brata zaginionego: "Środa, 25.01.1995. Rano ze szwagrem pojechaliśmy do radia RMF, bo chcieliśmy podać komunikat. Potem do Radia Mariackiego, Dziennika Polskiego i radia Alfa. W sumie obeszliśmy też 3 biblioteki, przystanki, dworce i większe ulice Krakowa, wszędzie rozwieszając ogłoszenia. Tatuś przyjeżdża z Magnitogorska (...)".

- Optymistycznym momentem jest prośba skierowana do jak największej ilości mediów o nagłośnienie problemu. Jeżeli choć w jednym z nich człowieczeństwo, zrozumienie cierpienia drugiego człowieka, wsparcie jego krzyku wzywającego "ratunku, mój syn lub córka gdzieś się podziała" weźmie górę nad reklamą proszku do prania, to przynosi ulgę świadomość, że nie jesteś całkiem osamotniony - kontynuuje ojciec zaginionego Roberta.

Pamiętnik brata zaginionego: "Czwartek, 26.01.1995. Znowu ze szwagrem ruszyliśmy po gazetach. Najpierw kupiliśmy Dziennik, gdzie już było o Robsonie. Wszędzie mówili, że postarają się szybko to puścić. Przyszedł także list do Robsona od kolegi z Łodzi. Było tam takie zdanie - "mam nadzieję, że się nie wyprowadziłeś". Nie mogliśmy się dodzwonić do tego kolegi. Długo się zastanawialiśmy, co robić, ale doszliśmy do wniosku, że trzeba jechać (...)".

- Nie należy liczyć na działania policji, bo jej bierność jest porażająca - mówi Lech Wójtowicz z goryczą. - Potwierdza to jej obrona dostępu do zebranych "przez siebie" informacji. Należy wynająć wiarygodną agencję detektywistyczną i niech tam płyną wszystkie wiadomości o zaginionym.

Pamiętnik brata zaginionego: "Piątek, 27.01.1995. W Łodzi byliśmy po 2 w nocy. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do tego chłopaka. Otworzyła jego mama. Zaraz obudziła syna i wytłumaczyliśmy mu, o co chodzi, ale nic nie wiedział. Załamani wróciliśmy na dworzec. W Krakowie byliśmy o 10. Tego dnia miał przyjechać tatuś. Kiedy witaliśmy się z tatusiem, była straszna cisza.

Zadzwoniła kobieta, która czyta ze zdjęć i mówiła, że Robson jest uwięziony w zachodniej części Krakowa, że w drodze na dworzec został uprowadzony. Całkowicie przerzuciliśmy się na tę wersję. Doszliśmy do wniosku, że trzeba wynająć agencję detektywistyczną. Zrobiłem jeszcze jeden napis na komputerze, ale tym razem z dopiskiem o wysokiej nagrodzie. Mamusia nie jadła prawie tydzień i wcale nie odczuwała głodu (...)".

- Absolutnie odradzam korzystanie z wróżek i jasnowidzów, bo efekt takich wizyt, to tylko szum informacyjny i złudzenia. Zamiast tego polecam modlitwę, jeśli światopogląd na to pozwala. Problem może się nie rozwiąże, ale na duszy będzie lżej - mówi pan Wójtowicz ze smutkiem.

Pamiętnik brata zaginionego: "Sobota, 28.01.1995. Rano kupiliśmy wszystkie gazety, lecz w żadnej nic nie było. Szwagier dowiedział się od kogoś o bardzo dobrej wróżce. Wróżka znała zdjęcie Robsona z ogłoszenia i już nad nim pracowała. Powiedziała, że jest w okolicach Batowic za torami, w ciasnym pomieszczeniu z cegieł. Mamusia nękała ją, żeby powiedziała coś więcej, ale nie chciała. Zadzwoniliśmy do detektywów, aby przyjechali jak najszybciej z ludźmi, psem i sprzętem. Powiedzieliśmy, że mamy namiary. Ubraliśmy się ciepło, wzięliśmy latarki i rzeczy Robsona - dla psa. Detektywi pojechali z nami na Batowice. Chodziliśmy wszędzie. Nic nie znaleźliśmy (...)".

Pamiętnik brata zaginionego: "Niedziela, 29.01.1995. Szwagier pojechał do pewnego księdza, który ma zdolności nadprzyrodzone. Poleciła nam go jedna z wróżek. Ksiądz ten uważał, że trzeba szukać od Cmentarza Grębałowskiego aż po Batowice. Zaraz wyruszyliśmy w tamte rejony. Na cmentarzu nic nie znaleźliśmy. Następnie ja z tatusiem szedłem wzdłuż torów aż po Batowice (...)".

/INTERIA.PL

- W sprawie zaginionych osób istnieją ściśle określone uregulowania prawne, nie zawsze zgodne z oczekiwaniami rodzin zaginionych i wynikające z nich suche procedury policyjne. Zgodnie z nimi przyjmuje się zgłoszenie o zaginięciu ukochanej osoby, zakłada segregator, wykonuje jakieś ruchy, tak aby rodzina odniosła wrażenie, że ta sprawa jest priorytetem i ambicją miejscowej policji - opowiada dalej pan Lech.

Pamiętnik brata zaginionego: "Poniedziałek, 30.01.1995. Przyszło dwóch policjantów przeszukać notatki Robsona. Kazali mi włączyć nawet komputer, ale niczego nie znaleźli. Znowu wyruszyliśmy w rejon Batowic. Na mapie zaznaczyliśmy trasę wędrówki. Szliśmy bardzo długo. Zobaczyliśmy podejrzany budynek. Postanowiliśmy poobserwować trochę ten dom. Wybiliśmy szybę. Okazało się, że to tylko domek jakiegoś rolnika. Potem pojechaliśmy do olbrzymich fortów. Nie zdołaliśmy obejść ich całych, ale i tak było za ciemno (...)".

- Od zdarzenia mijają dni, tygodnie, miesiące, lata, a segregator ten przesuwany jest na coraz dalsze pozycje w policyjnej szafie, aż wreszcie ląduje w suterenach. Natłok zaginięć oraz marginalne ich traktowanie sprawia, że sprawy z większym stażem przesuwają się na dalszy plan - żali się ojciec zaginionego mężczyzny.

- Fundacja ITAKA - Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych, ma bardziej ludzką i szlachetną twarz. W odbiorze społecznym działania ITAKI są godne poparcia. Fundacja pomagała nam prowadzić poszukiwania Roberta. Niestety i tu sprawy z większym stażem przesuwają się na dalszy plan. Zdaję sobie sprawę, że to nieuniknione - dodaje smutno.

Po 3 miesiącach prokuratura umorzyła śledztwo o mimowolne pozbawienie wolności Roberta Wójtowicza, co sugerowała rodzina. Bliscy zrobili wszystko, co mogli. Chłopak po prostu zniknął.

- Robert był wspaniałym dzieckiem. Świetnie się uczył. Chciał zostać pilotem - mówi pan Lech. - Skończył Liceum Lotnicze w Dęblinie. Pamiętam, jak jeździłem tam zimą na wywiadówki, głodny, zmarznięty, żeby usłyszeć, jak wspaniale sobie radził - kontynuuje wzruszony. - Zdobył licencję skoczka spadochronowego. Był honorowym krwiodawcą. Potem zdecydował się na medycynę w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, jednak po dwóch latach przerwał studia.

- Bardzo chciał być lekarzem, ale nie w wojsku - dodaje pan Lech - a nie był typem, który łatwo się poddaje, musiał więc mieć silną motywacje. Ciężko mu też było znieść rozłąkę z domem. Dlatego zdawał na psychologię na UJ. Dostał się, a kandydatów było 20 na jedno miejsce - dodaje z ojcowską dumą.

/INTERIA.PL

- Syn bardzo chciał wrócić do domu, dlatego nie wierzę, że samowolnie z niego odszedł - mówi Wójtowicz. - Rodzinę miał też bardzo kochającą. Nie sądzę, żeby mógł ukrywać jakiś problem. Robert byłby teraz poważnym, szanowanym człowiekiem, gdyby nie jakiś drań. Taki piękny życiorys, tak brutalnie przerwany... Ojciec przytacza wypowiedź siostry Roberta: każdy człowiek ma jakieś wady, a on był praktycznie bez wad. Komu więc zależało, żeby zrobić mu krzywdę?

Pan Lech opowiada, że w związku z 15. rocznicą zaginięcia syna podjął akcję nagłośnienia sprawy w każdy możliwy sposób. Dostał zgodę dwóch dużych sieci sklepów, żeby w ich krakowskich oddziałach (ponad 100 placówek) zawiesić plakat o zaginięciu syna.

- Miałem zgodę zarządu, jednak kiedy szedłem do konkretnego sklepu i musiałem za każdym razem rozmawiać z kierownikiem, tłumaczyć, odpowiadać na pytania, to wszystkie emocje na nowo we mnie odżywały - mówi z rozrzewnieniem.

- Potem poszedłem do właściciela dużej liczby słupów ogłoszeniowych w Krakowie i poprosiłem o zgodę na naklejenie komunikatów. Zgodę taką dostałem, ale pod warunkiem, że w uzgodnionym terminie je zdejmę. Jednak plakaciarze nie zwracali uwagi na zgodę i je zalepiali. Więc przez 3 dni obchodziłem codziennie wszystkie te słupy i od nowa naklejałem komunikaty, aż do dnia rocznicy.

- Napisałem do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji. Ku mojej radości, zarząd wyraził zgodę na bezpłatną emisję komunikatu o synu i polecił swojemu działowi reklamy to zrealizować. Brat zaginionego przygotował spot. Emitowany był on w ponad 100 autobusach, przez tydzień, w cyklu 30-minutowym.

- Robert był dla mnie jak ojciec. Był dla mnie autorytetem, przewodnikiem w trudnym okresie dorastania, kiedy ojciec jeździł za chlebem - tłumaczy brat zaginionego Roberta.

/INTERIA.PL

- W 15 krakowskich kościołach zamówiłem msze święte w intencji zaginionego syna - opowiada dalej pan Wójtowicz. - Przed mszą na przykościelnych tablicach umieszczałem komunikaty o synu. W ten sposób chciałem zjednoczyć wiernych w modlitwie za zaginionych, a być może trafić do sumienia tego lub tych, którzy mogli coś wiedzieć.

- Tak sobie pomyślałem, że kto wierzący, to w kościele zobaczy, a kto nie, to może w sklepie czy w tramwaju - wyjaśnia.

- Bardzo życzliwie potraktowała problem zaginięcia telewizja publiczna. Była wzmianka w "Wiadomościach" i program w krakowskiej telewizji, ale do programu 997 nasza sprawa się nie kwalifikuje, bo nie ma "hipotezy kryminalnej". W ogóle prokuratura nie ma żadnej hipotezy. Detektywi też nic nie ustalili.

- Mam świadomość, że po 15 latach nasz przypadek jest już niemal beznadziejny. My już wszystkie łzy wypłakaliśmy, jednak póki mam na to siły, będę robił co w mojej mocy, by przybliżyć się do wyjaśnienia tej sprawy - zapowiada pan Wójtowicz.

W tym celu brat zaginionego założył stronę internetową i opisał na niej historię poszukiwań Roberta. "Jeżeli wiesz coś na temat naszego zaginionego syna, skrywasz lub skrywacie jakąś tajemnicę, zrzuć ten ciężar z siebie, a przede wszystkim z nas, jako rodziny. Poinformuj nas nawet anonimowo o losie Robusia lub miejscu jego pobytu, oczyść po części sumienie, a obiecujemy, że nie będziemy dochodzić, skąd, jak i dlaczego. Prosimy i błagamy" - napisała na stronie internetowej rodzina.

Jak mówi pan Lech, chodzi im o to, by dotrzeć do środowiska studentów psychologii UJ z 1995 r. i ich bliskich, wszystkich ludzi, którzy mogą mieć w sprawie zaginięcia Roberta jakąkolwiek wiedzę.

- Wejść na stronę było więcej, kiedy rozwieszaliśmy plakaty i kiedy nadano reportaż w telewizji. W miesiącu rocznicy było ich 6900 - mówi brat Roberta.

Bliscy zaginionego Roberta śledzą z uwagą każdy wpis na forum. A wpisy są różne. Jedni łączą się w cierpieniu i oferują pomoc, inni piszą "Nie szukajcie go, bo jest mu dobrze tam, gdzie jest". - Jak mam to rozumieć? - zastanawia się pan Lech. - Czy osoba, która to pisze, może wiedzieć coś o synu?

W ciągu 15 lat poszukiwań rodzina Wójtowiczów miała 3 zgłoszenia prawdopodobnego przebiegu zaginięcia Roberta.

- Po kilku dniach przyszedł kolega syna ze studiów, z którym kontaktowaliśmy się, kiedy Robert nie wrócił do domu. Powiedział, że dzwonił do niego porywacz. Kazał przygotować - na stare pieniądze - 30 mln zł. Szantażysta miał do niego, jako najlepszego przyjaciela Roberta - jakim sam się ogłosił - zadzwonić następnego dnia w południe. Poszliśmy na policję, która nazajutrz obstawiła dom kolegi funkcjonariuszami w cywilnych ubraniach. Żadnego telefonu nie było.

- Innym razem dzwonił jakiś mężczyzna mówiąc, że mój syn zginął w wypadku po słowackiej stronie Tatr, że pojechał tam z dwoma dziewczynami. Podobno te dziewczyny bardzo gryzie sumienie, ale boją się przyznać, że z nim wtedy były. Nie rozumiem dlaczego, jeśli był to wypadek? Poza tym nie wydaje mi się to prawdopodobną wersją. W dzień poprzedzający zaginięcie syn rozmawiał z rodziną o udziale w teatrzyku dla dzieci w duszpasterstwie akademickim, który miał się odbyć dwa dni później, a ze szwagrem umawiał się na wspólne oglądanie filmu w telewizji. Skąd by mu przyszło do głowy jechać w Tatry?

- No i ostatnio był telefon, w zeszłym miesiącu. Jakiś człowiek widział komunikat, który powiesiliśmy z okazji rocznicy zaginięcia Roberta. Mówił, że rozpoznał go, bo siedział z nim w holenderskim więzieniu! Mój syn odsiaduje rzekomo wyrok 25 lat za narkotyki. Żałuję, że nie wyciągnąłem więcej z tego faceta, ale sam go zniechęciłem, bo zareagowałem emocjonalnie i powiedziałem mu, żeby mi nie opowiadał głupot. Ale poszedłem z tym na policję. Powiedzieli, że może uda im się jakoś go namierzyć. Ta wersja też jednak jest wątpliwa. Przecież państwo, na terenie którego został zatrzymany obywatel innego kraju, ma obowiązek poinformować jego władze o tym fakcie.

Pan Wójtowicz zebrał 5 grubych segregatorów, w których przechowuje wszystko to, co dotyczy syna: listy, dokumenty, zdjęcia, świadectwa szkolne, wycinki z gazet - wszystkie pamiątki.

/INTERIA.PL

Jest także pomysłodawcą powołania Stowarzyszenia Rodzin Osób Zaginionych ROZA - Troska i Pamięć. Na pomysł ten wpadł po wizycie w ramach skargi w Komendzie Miejskiej, gdzie na pytanie, co policja robi w sprawie zaginionego syna, zastępca komendanta odpowiedział mu z rozbrajającą szczerością, że nic. - Zapytałem: - Jak to nic? - opowiada Wójtowicz. Komendant powiedział mi, że "czekają na odzew społeczny" - kończy.

Pan Lech próbuje skontaktować się z rodzinami osób zaginionych, które byłyby zainteresowane inicjatywą założenia stowarzyszenia. Takich ludzi są tysiące. Cierpią, rozpaczają i tracą nadzieję.

- Dla wszystkich rodzin, którym ukochane osoby gdzieś się zapodziały, czas się zatrzymał. Starzeją się jednak mimo zatrzymanego czasu - mówi Lech Wójtowicz. - Nie pozwólmy, by nasze ukochane osoby odeszły na zawsze. Poświęćmy resztę naszego czasu tym, których kochaliśmy, a których przytulić nie możemy - apeluje.

Pragnie także, aby w hołdzie tym, którzy "wyszli i nie wrócili" ustanowić Dzień Zaginionych i Poszukiwanych.

- Nie wiemy, czy obchodzić urodziny naszego syna, czy raczej zapalić mu świeczkę 1 listopada. Żaden z tych dni nie jest dobry, dlatego postuluję o wprowadzenia dnia, w którym moglibyśmy uczcić pamięć tych, którzy zawisnęli gdzieś między niebem a ziemią.

- Przyszliśmy na chwilkę na ten świat, a on okazał się taki okrutny i traktuje nas jak śmiecie - kończy opowieść o życiu swoim i założonej przez siebie rodziny ojciec zaginionego Roberta.

***

Wszystkie materiały graficzne i pliki wideo wykorzystane w tekście pochodzą z archiwum rodziny Wójtowiczów.

INTERIA.PL

Zobacz także