Autoportret. Wywiad z Christianem Gatniejewskim
Na co możesz liczyć po 18 godzinach marszu bez jedzenia i picia? Na kilka łyków letniej herbaty. Gdzieś na wysokości 5750 m n.p.m. Przed tobą ponad dwa tygodnie drogi. Przez Himalaje. Po pas w śniegu. Masz kilka lat i uciekasz z Tybetu, bo rodzice chcą ci podarować wolność. O morderczych wyprawach młodych Tybetańczyków opowiada Christian Gatniejewski - himalaista, ratownik medyczny i fotograf.
Jutro wyruszamy w trasę. Żegnamy się z tymi, których już pewnie nigdy nie zobaczymy. Pakujemy zszyte koce (zamiast śpiworów), tenisówki i worki foliowe (zabezpieczą stopy przed wilgocią). Trochę jedzenia. Więcej nie możemy wziąć. Kto by dźwigał zapasy na dwa tygodnie.
Nie będzie łatwo. W Tybecie panuje bardzo surowy kontynentalno-wysokogórski klimat. Występują bardzo duże wahania temperatur między dniem i nocą. Konsekwencją tego są współistniejące ze sobą odmrożenia i poparzenia słoneczne. Huraganowe wiatry, tak charakterystyczne dla tego regionu, utrudniają pokonywanie tras przez przełęcze. Promienie słoneczne odbijają się od śniegu, celnie uderzając w źrenice.
Ewelina Karpińska-Morek: Jest takie zdjęcie chłopca w złamanych na pół okularach. To bardzo przejmujący widok. Szczególnie w tej scenerii, w Himalajach, gdzie brak takich okularów oznacza ślepotę śnieżną. Czy chłopiec, któremu zrobiłeś zdjęcie, nie protestował? Uwieczniłeś biedę.
Christian Gatniejewski: To zdjęcie zrobiłem w 2007 roku. Maria Blumencron wraz z towarzyszącą jej skromną ekipą filmową przygotowywała dokumentację dla znajomego, przewodnika Kelsana Jigme. Byliśmy wtedy w Nepalu na wysokości około 4500 metrów n.p.m. Marii towarzyszył przyjaciel - nepalski operator kamery. Ja byłem tam jako himalaista i ratownik medyczny, a także fotograf. Gdy robiliśmy zdjęcia w plenerze, zobaczyliśmy grupę pięciorga młodych uchodźców. Mieli od 14 do 20 lat. Brnęli po pas w śniegu przez Himalaje mimo bardzo ciężkich warunków pogodowych. Nic nie jedli od trzech dni, cierpieli na ślepotę śnieżną. Mieli odmrożenia na palcach u rąk i nóg. Byli bardzo mocno, co zagrażało ich życiu, wychłodzeni i znajdowali się w stanie skrajnego wyczerpania. Daliśmy im herbatę i zrobiłem pierwsze rozeznanie ich stanu zdrowia. Byli tak zdenerwowani, że ciężko się z nimi rozmawiało. Włączenie aparatu w tamtym momencie nie było łatwe. Także później miałem w takich chwilach łzy w oczach.
Życie w Tybecie
Moim ulubionym zdjęciem jest to, na którym widać trzy zakonnice. Są ubrane na czerwono. Idą gęsiego. W tle widać wielką, pokrytą śniegiem górę. Czy podczas tych wypraw byłeś traktowany jak normalny uczestnik czy miałeś jakieś specjalne przywileje? Żaden z uczestników nie ma specjalnych przywilejów. (...) Przeciwnie, Maria sama musiała dźwigać 25-kilogramowy, a ja 30-kilogramowy plecak. Nie robiliśmy tego, żeby podbudować swoje ego. Nie. Nie mieliśmy po prostu pieniędzy, żeby skorzystać z jaków. Podczas gdy dbaliśmy o to, żeby ekipa codziennie jadła mięso, my z Marią dobrowolnie żywiliśmy się jak wegetarianie. Ze względów finansowych. Wstawaliśmy najwcześniej - między 4 a 5 rano. I szliśmy spać jako ostatni (około 2 lub 3 godziny). Podobnie jak inni uczestnicy, cały czas musieliśmy znosić bardzo niskie temperatury. Maria i ja nieśliśmy jeszcze dodatkowo akumulatory do aparatu w naszych śpiworach. Owijaliśmy nimi baterie, żeby się nie rozładowały. Właściwie powinniśmy tam zapakować nasze buty górskie. Ponieważ tego nie robiliśmy, każdego ranka zakładaliśmy obuwie pokryte lodem.
Po 18 godzinach marszu bez jedzenia i picia, na wysokości 5750 m n.p.m., zabierałem się za gotowanie. Przez 45 minut, na resztkach gazu, byłem w stanie przygotować dla naszych wycieńczonych przyjaciół po jednej czwartej kubka letniej herbaty. Podczas drogi powrotnej do Kathmandu zauważyliśmy z Marią, że obumarły nam nerwy w koniuszkach palców. Straciliśmy w nich czucie. Po trzech miesiącach wróciło wszystko do normy. Nie można wyobrażać sobie tych "wypraw" jako wspaniałej przygody z kręceniem materiałów z fajnymi ludźmi. Ta praca należy do najcięższych, jakie wykonywałem w moim życiu. Pracowałem 2 lata jako cieśla w Uralu. Byłem też w załodze medycznej, która ratowała ludzi po najcięższym w Pakistanie trzęsieniu ziemi, do którego doszło w 2005 roku (...). Jak się pracuje z Marią Blumencron? Z tą samą energią, przekonaniem, autentycznością i człowieczeństwem, z którą Maria chwyta za serce publiczność podczas czytania (fragmentów swoich książek - red.) , pracuje także wysoko w górach, podczas kręcenia materiału. Wymaga od siebie coraz więcej, krytycznie docieka, ma wysokie wymagania, niesłychaną siłę do życia i gotowość do cierpienia. Jest bardzo uczciwą, delikatną, emanującą wewnętrznym ciepłem osobą. To sprawia, że praca z nią jest jednocześnie przyjemna i wzbogacająca.
ZOBACZ RÓWNIEŻ:Dziewczynki umierają szybciejMaria Blumencron opowiada o morderczych wyprawach dzieci - wielkiej ucieczce z Tybetu do Indii lub Nepalu.Historia z "Dachu Świata"Mnisi w czerwonych szatach, płynący spokojnie arką buddyzmu gdzieś na "dachu świata", do tego szaleni jogini, szczypta mistycyzmu i Dalajlama XIV za sterem. Tak wygląda Tybet, który nie istnieje.