Wszyscy chcielibyśmy mieć pewność, że osoby wykonujące dla nas rozmaite usługi znają się na rzeczy. Lata życia w PRL-u i takie, a nie inne 20-lecie naszej wolności przyzwyczaiły nas do tego, że państwo trzyma tu rękę na pulsie i pilnuje, by ktoś swoją ignorancją na nic nas nie naraził. Inicjatywę Ministerstwa Sprawiedliwości, by poddać większą liczbę zawodów prawom rynku, chciałbym traktować jako dowód chęci ułatwienia życia obywateli, a nie dążenia do abdykacji z kolejnych zobowiązań wobec nich. Bylejakości wokół nas nie brakuje i doświadczenia ostatnich lat pokazują, że poziom owej bylejakości wcale się po wkroczeniu w XXI wiek nie zmniejszył. Ułatwianie życia obywateli nie jest też najmocniejszą stroną obecnego rządu. Oby program deregulacji nie stał się kolejnym tego przykładem. Mam w tej sprawie coś do powiedzenia, bo wśród paru uprawianych przeze mnie w życiu zawodów są dwa, ulokowane na przeciwnych biegunach deregulacyjnego sporu. Po pierwsze: dziennikarstwo, zawód który zupełnie słusznie całkowicie uwolniono w Polsce już na początku lat 90. Czy to oznacza, że dostęp do niego jest łatwy, to inna sprawa, ale z pewnością żadne konkretne, potwierdzone licencją umiejętności nie są tu wymagane. I całe szczęście. Sam jestem zwolennikiem tezy, że nie studia dziennikarskie przygotowują do tego zawodu, ale zdolności, zainteresowania i wiedza, nabywana na zupełnie innych kierunkach. Inaczej mówiąc, im więcej kandydat na dziennikarza wie, im większe ma umiejętności, im bardziej interesuje się światem, im pilniej szuka prawdy, tym lepiej i skuteczniej może potem uprawiać zawód, który zdecydowanie zbyt często sprowadza się do przelewania z pustego w próżne. Drugi przykład to przewodnik tatrzański. Egzaminy, które w 1986 roku, po półtorarocznym kursie, dały mi uprawnienia do wykonywania tego zawodu do dziś wspominam jako jedne z najtrudniejszych. Nigdy wcześniej, ani później nie byłem w tak dobrej formie fizycznej, jak podczas egzaminu kondycyjnego. Nigdy w ciągu jednego dnia nie musiałem odpowiedzieć na tak wiele pytań z różnych dziedzin, jak podczas egzaminu teoretycznego. Do dziś niektóre z tych pytań pamiętam, do dziś pamiętam też, na którym odcinku drogi z Krakowa do Tatrzańskiej Łomnicy prowadziłem tak zwaną "autokarówkę". Wcześniej, w czasie kursu, instruktorzy widzieli nas na kilku obozach, na wycieczkach sprawdzali, co wiemy, jak się zachowujemy, jak reagujemy w sytuacjach kryzysowych, czy można na nas liczyć i czy wreszcie w ogóle da się z nami wytrzymać. A długo przed kursem przez lata spędzałem w Zakopanem z rodzicami każde wakacje i przeszedłem z nimi niemal wszystko, co było do przejścia. Aktywnie, jeszcze na studiach, prowadziłem wycieczki przez kilka lat, potem już do tego nie wróciłem. Lata doświadczeń, tatrzańskich wędrówek, kurs i egzaminy dały mi wiedzę, która sprawia, że dziś do prowadzenia wycieczek za pieniądze zapewne bym nie wrócił. A jeśli już, to po gruntownym przestudiowaniu graniówek, atlasów roślin, podręczników historii, no i przede wszystkim... zrzuceniu iluśtam kilo. Świadomość własnych obecnych niedostatków mam także dzięki tamtym egzaminom. Oba przypadki pokazują, że w tych sprawach trudno o jednoznaczne wnioski. Dziennikarstwo to przykład zawodu, w którym niewidzialna ręka rynku nie wystarczy, by utrzymać jakość na odpowiednio wysokim poziomie. Przewodnictwo górskie to z kolei profesja, w której nawet posiadanie licencji nie gwarantuje jeszcze, że w danej chwili możemy wykonywać pracę w pełni profesjonalnie. Bo umiejętności i nawyki trzeba tu wciąż doskonalić. To tylko mój osobisty przyczynek do deregulacyjnego sporu. Przesadne zaufanie do potęgi rynku, która w różnych uwalnianych dziedzinach odsieje tych dobrych od tych... mniej dobrych i słabiej przygotowanych, może być ryzykowne. Dobrze byłoby, żeby rząd wprowadził tę reformę z namysłem i porządnie, a nie na chybcika, byle się nazywało, że reformuje. Nie jestem do końca przekonany, że w swoim obecnym stanie potrafi to właśnie tak zrobić, wolałbym być pewny, że tak. Grzegorz Jasiński