Spokojny i stanowczy głos w słuchawce telefonu, delikatny, ale pewny uścisk dłoni na przywitanie. - Co, nie wyglądam na komandosa? Do tego trzeba mieć 52 centymetry w tzw. "kablu", czyli bicepsie? - śmieje się podporucznik Agnieszka Ogonek, w Brygadzie Strzelców Podhalańskich dowodząca plutonem rozpoznawczym, elitarną jednostką piechoty. - Za to potrafię zabijać spojrzeniem - żartuje szczupła, średniego wzrostu kobieta. - Kiedyś jeden z oficerów poszedł do mojego dowódcy na skargę i prosił, żeby mnie więcej do niego nie przysyłał. Ale przecież to on mnie wkurzył, a ja na niego tylko popatrzyłam. Zastępczy synuś tatusia "Ppor. Ewa Szałańska, syn Macieja" - widniało w rozkazie przeniesienia do jednostki. - Koledzy długo mieli z tego ubaw - kiwa głową Ewa, oficer stacjonującego w Krakowie batalionu dowodzenia 6. Brygady Desantowo-Szturmowej. - Inna rzecz, że z dwóch córek to ja byłam takim zastępczym synusiem tatusia. Miałam więcej misiów i samochodzików, niż lalek. Zawsze wolałam grać z chłopakami w kapsle, zamiast skakać w dziewczynami w gumę. Pułkownik Maciej Szałański całe życie spędził w legendarnych "Czerwonych Beretach", był dowódcą nieistniejącego już 10 Batalionu Powietrzno-Desantowego. Dzieciństwo Ewy toczyło się wśród żołnierzy. - Znajomi ojca, różne imprezy, pikniki, dni dziecka, wszystko w wojsku - wylicza. - Strasznie mi się to podobało, znałam rodzaje sił zbrojnych, stopnie, typy mundurów. - To fascynacja, a nie chęć wyżycia się, czy pogoń za adrenaliną. Gdybym potrzebowała adrenaliny, zostałabym nurkiem głębinowym. Fascynacja! - powtarza z naciskiem ppor. Sylwia Tomczyk, z 2. hrubieszowskiego pułku rozpoznawczego. - Zawsze chciałam zostać żołnierzem, już kiedy byłam malutką dziewczynką w sukience z falbankami. Pistoletów rodzice nie chcieli mi kupować, ale ciągle bawiłam się żołnierzykami. Może dlatego, że nie było jeszcze wtedy takich bajeranckich lalek Barbie. W Agnieszce pragnienia obudzili ojciec i bracia, historyjkami ze służby wojskowej. - Opowiadali o tym tak barwnie, z takim entuzjazmem, że sama chciałam to przeżyć. Odtąd planem A było wojsko, a rezerwowym planem B - policja. Przez magistra do oficera Musiała jednak realizować plan C. Skończyła politologię na UMCS, kiedy dowiedziała się, że zaczęto przyjmować kobiety z wyższym wykształceniem do 13-miesięcznego Studium Oficerskiego. - Poszłam do WKU, gdzie mnie "zlali", nakrzyczeli na mnie, twierdząc, że nie ma takiej możliwości, podczas gdy ściany były obwieszone plakatami informującymi, iż armia otwiera się dla kobiet - ironizuje. - A ja usłyszałam: "Może pani złożyć papiery, ale i tak się pani nie dostanie" - wspomina Sylwia, absolwentka historii na Uniwersytecie Łódzkim. Obie dostały się do Studium, choć musiały walczyć nie tylko z oporem skostniałych struktur wojskowych. - W domu jedni byli za, inni przeciw, a babcia powiedziała, że chyba zwariowałam - opowiada Sylwia. - W końcu machnęła ręką: "Po tobie można się było czegoś takiego spodziewać". Bo mnie zawsze nudziły tradycyjne wakacje, jeździłam na szkoły przetrwania, obozy wędrowne, albo wspinaczkowe.