Zderzak premiera
Michał Boni, szef doradców premiera, odgrywa istotną rolę w państwie nie tylko z racji piastowania ważnej funkcji. Jest nazywany asem w talii Donalda Tuska. Niestety, jest to as ze sporą skazą.
Pojawienie się Michała Boniego w czasie niedawnych negocjacji z celnikami uratowało rząd od ciężkiego kryzysu. A zaczynał grozić już nie tylko paraliżem wschodniej granicy i całego kraju, ale i konfliktami międzynarodowymi.
Członkowie rządu byli działaniami Boniego zachwyceni.
- On na negocjacjach spędził sporo czasu, kiedyś był negocjatorem Solidarności, zna się na tym. Wie, na czym zależy stronom konfliktu i dzięki temu jest skuteczny - mówi znany poseł PO. A kłopoty lustracyjne? - Wkrótce wszystko minie, pozostaną tylko osiągnięcia ministra Boniego. To, że jest fachowcem w wolnej Polsce, a nie to, że kiedyś go złamano - dodaje.
Chyba jednak nie minie. Ludzie zapomną, ale złamanie przez bezpiekę i ukrywanie tego przez lata nie jest najlepszą rekomendacją dla polityka z pierwszej linii frontu.
Opanowały go mdłości
Bomba wybuchła w czasie formowania rządu Tuska. Padła propozycja, żeby został szefem resortu pracy. I właśnie wtedy na sejmowym korytarzu, naprzeciwko telewizyjnych kamer, skruszony Michał Boni drżącym głosem opowiadał o tym, jak złamano go w połowie lat 80.
- Do mieszkania Basi, mojej przyszłej żony, wkroczyła SB - zaczął. Znaleźli w mieszkaniu bibułę, zaczęli go szantażować - albo pójdzie na współpracę, albo ze swoją partnerką trafi do więzienia, a jego pasierbica do izby dziecka. Podpisał zobowiązanie do współpracy z bezpieką.
Nie powiedział o tym kolegom, a taka była zasada w podziemiu. Jesteś trefny - powiedz. Nie będziemy ci powierzać tajemnic, żebyś nie miał co sprzedawać. Jak twierdzi dziś Boni, spotykał się z ubekami, ale nie donosił na kolegów. Dlaczego o niczym im nie powiedział?
- Część ludzi z podziemia nie znała moich osobistych perypetii. Opowiadając im o tej podpisanej lojalce, musiałbym opowiedzieć o życiu osobistym. To było dla mnie trudne - tłumaczył.
Jednak nie był jakimś szeregowym, nieznaczącym działaczem podziemia, lecz jednym z jego lokalnych iderów. Redagował "Wolę", był członkiem Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego Solidarności w Warszawie. Powinien powiedzieć.
Nie powiedział także wtedy, gdy w 1992 roku znalazł się na liście Antoniego Macierewicza (osób podejrzanych o kontakty z bezpieką), poszedł w zaparte. Wolał kłamać, grozić Macierewiczowi procesem.
Suflowała mu grupa autorytetów moralnych. Jerzy Sosnowski, dziś gwiazda radia i telewizji, grzmiał w tekście "Boni, brednie i dranie" w "GW": "Ostatnio opanowały mnie mdłości. Doprowadziła do tego działalność lustracyjna Antoniego Macierewicza".
Dziś, po latach, Boni tłumaczy, że popełnił błąd, czekając ze sprawą. Kiedyś się wstydził, teraz uznał, że wreszcie musi ujawnić. Chęć zrobienia kariery u boku Tuska okazała się silniejsza od wstydu.
Od "S" do Unii Wolności
W "Solidarności" Boni działał od 1980 roku. W 1989 roku znalazł się w jej władzach, a rok później został nawet szefem Regionu Mazowsze. Szybko jednak znalazł się w orbicie liberałów. Zapisał się do KLD, ówczesnej partii Tuska, co rok później zaowocowało mandatem posła i stanowiskiem ministra pracy w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego.
Po upadku gabinetu Jana Olszewskiego, Boni znów znalazł się w rządzie: był teraz wiceministrem pracy. Gdy jednak KLD przegrał wybory w 1993 roku, musiał na chwilę pożegnać się z wielką polityką. Został radnym jednej z warszawskich gmin, zaczął kierować Instytutem Spraw Publicznych związanym z liberałami.
Kiedy powstał rząd AWS-UW, Longin Komołowski, nowy minister pracy, zaproponował Boniemu funkcję szefa swoich doradców. Z mało błyskotliwym ministrem współpracowało mu się świetnie. - Ja jestem z Unii Wolności, a Komołowski z AWS, ale merytorycznie możemy się porozumieć - mówił.
Był już wtedy znanym ekspertem rynku pracy. Dlatego, gdy UW odeszła z rządu, a potem do władzy wrócili postkomuniści, Boni miał co robić. Często i chętnie komentował sytuację na tym rynku, zawsze służył dziennikarzom kompetentnym i ciekawymi komentarzami.
Jego nazwisko zaczęło służyć za wizytówkę instytucji, z którymi współpracował, m.in. CASE, Centrum Stosunków Międzynarodowych, Fundacji Bertelesmana, Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.
Główny negocjator
Powrót Boniego do wielkiej polityki w ubiegłym roku odbył się w atmosferze skandalu. Oprócz informacji o kontaktach z SB, szybko rozeszła się też wieść, że to przez niego kiedyś w ręce bezpieki dostały się odziemne drukarnie. Boni zaprzeczał, zapowiedział, że każdego, kto go nazwie agentem, pozwie do sądu.
Nie czuje się agentem.
- Czuję się człowiekiem złamanym, zastraszonym i bojącym się tego ujawnić, wtedy w latach 80. To była przez lata moja słabość, którą teraz jak mi się wydaje pokonałem - wyjaśniał w wywiadzie prasowym.
I choć ministrem pracy nie został, otrzymał funkcję chyba ważniejszą i bardziej eksponowaną. Jest teraz szefem doradców premiera w randze ministra i głównym jego negocjatorem. Ta rola dla rządu, stojącego w obliczu kolejnych protestów, jest trudna do przecenienia. Szybko zresztą, tak, jak w przypadku protestu celników, pokazał, co potrafi.
To on pracował nad reformą służby zdrowia i to on obiecywał projekt zwiększenia zatrudnienia pięćdziesięciolatków. Zastępuje zatem innych ministrów, ale i premiera, który - czekając na wybory prezydenckie i zachowując wysokie notowania - będzie próbował ustawić się w roli arbitra. Od spraw trudnych będzie zderzak, czyli ktoś taki jak Michał Boni.
Julian Kostrzewa