Zapomniane męczeństwo
Ten temat regularnie pojawia się i znika, niestety tylko na łamach prasy katolickiej. Może tegoroczna, przypadająca w sierpniu 35. rocznica śmierci abp. Antoniego Baraniaka stanie się pretekstem do przypomnienia ogromnych zasług tego biskupa. Nie tylko dla Kościoła, ale po prostu dla naszego kraju.
Po cichu i bez rozgłosu w czerwcu 2011 r. Instytut Pamięci Narodowej - Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie umorzyła śledztwo w sprawie znęcania się fizycznego i moralnego nad bp. Antonim Baraniakiem w latach 1953-1955 przez funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa publicznego, z uwagi - jak to napisano w uzasadnieniu - na brak danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia tego czynu.
Ta zdawkowa wydawałoby sentencja ma jednak ogromne znaczenie nie tylko dla tych, którym mogłaby jeszcze grozić jakaś kara za czyny popełnione w latach 50. w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. Z 31 wymienionych w aktach sprawy ubeków, którzy prześladowali ówczesnego bp. Baraniaka, wciąż jeszcze żyje pięciu i można by ich pociągnąć do odpowiedzialności.
Ale nie chodzi o odwet w stylu "oko za oko", choć opisy wyrafinowanych tortur, jakim poddawano tego jednego z najważniejszych duchownych ówczesnego Kościoła w Polsce, są porażające. To po prostu jeden z najbardziej niesprawiedliwych wyroków, pod którym podpisuje się IPN, choć zapewne w ciągu 8 lat śledztwa prokuratorzy Instytutu zrobili wiele, by wyjaśnić wszystkie okoliczności bezprawnego aresztowania i uwięzienia jednego z najbliższych współpracowników prymasów Hlonda i Wyszyńskiego.
Wyrok ten jest niesprawiedliwy, bo przeczy prawdzie historycznej i rozmywa, jeśli nie zupełnie zamazuje, obraz tragicznych, a jednocześnie bohaterskich losów jednego z najważniejszych hierarchów naszego Episkopatu. Nie wolno tego wyroku zostawić bez komentarza, bo gdy odejdą do wieczności ostatni świadkowie, stanie się on głównym źródłem informacji o tym, iż "nic się biskupowi Baraniakowi nie stało". A tak nie jest.
Nikt się nie znęcał, nikt nie prześladował
Bp Antoni Baraniak był sekretarzem kard. Augusta Hlonda w latach 1933- -1948. Wszechstronnie i starannie wykształcony, na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie ukończył teologię, a w Instytucie św. Apolinarego - prawo kanoniczne, z obu tych przedmiotów miał zresztą doktoraty. Znał pięć języków - w tym, jak mówią ci, którzy go znali, perfekcyjnie włoski, co znacznie ułatwiało mu nawiązywanie i podtrzymywanie kontaktów z duchownymi z Watykanu. Pracowity i bardzo dokładny, idealny kancelista. Nic więc dziwnego, że po śmierci prymasa Hlonda pełnił także funkcję najpierw kierownika, a potem dyrektora sekretariatu prymasa Stefana Wyszyńskiego. Jego niezłomny charakter objawił się jednak w zupełnie innych warunkach, bo w ponurym stalinowskim więzieniu.
Lektura materiałów archiwalnych Urzędu Bezpieczeństwa, znajdujących się dziś w archiwum IPN w Warszawie, nie pozostawia złudzeń - komuniści chcieli uczynić z niego głównego świadka oskarżenia przeciwko kard. Wyszyńskiemu, którego tak jak wcześniej prymasa Węgier Józefa Mindszentego, chciano skazać za zdradę stanu.
Bp Baraniak aresztowany był 25 września 1953 r. razem z prymasem Wyszyńskim. Jednak w przeciwieństwie do niego biskupa osadzono w więzieniu o najostrzejszym rygorze na warszawskim Mokotowie, traktując go tak samo jak najgroźniejszych dla władzy ludowej więźniów politycznych.
Wydawać by się mogło, że w prowadzonym przez IPN śledztwie uda się przynajmniej potwierdzić okrutne i wręcz bestialskie traktowanie duchownego przez UB. Niestety, uzasadnienie umorzenia śledztwa przeciwko oprawcom biskupa jest jednoznaczne - nie ma dowodów "dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa", jak pisze w uzasadnieniu umorzenia prokurator Paweł Karolak z IPN Warszawa.
W toku trwającego od 2003 r. postępowania przesłuchano owych pięciu jeszcze żyjących byłych funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, ale nie wnieśli oni nic zasadniczego do śledztwa. "Wymienieni zasłonili się niepamięcią co do szczegółów postępowania prowadzonego przeciwko bp. A. Baraniakowi" - wyjaśnia Piotr Dąbrowski, naczelnik OKŚZpNP w Warszawie.
"Pierwszy raz słyszę nazwisko Baraniak", "Nie pamiętam, żeby taki Baraniak siedział", "To nie mój podpis, nie wiem, kto to podpisał", "Jestem zupełnie zaskoczony, że moje nazwisko jest w tym dokumencie" - to tylko kilka cytatów z zeznań złożonych w śledztwie instytutu przez emerytowanych byłych pracowników UB. Brzmią one wyjątkowo cynicznie, tym bardziej że wśród przesłuchiwanych funkcjonariuszy jest ten, który był jednym z dwóch oficerów śledczych prowadzących całe postępowanie przeciwko biskupowi i który wielokrotnie go przesłuchiwał.
Zeznał on w 2009, że "nie wie, jaka była główna myśl prowadzenia śledztwa przeciwko Antoniemu Baraniakowi", podczas gdy był autorem, lub współautorem, niejednego planu tych przesłuchań i spędzał na nich - jak wynika z dokumentów - ogromną liczbę godzin.
Przesłuchań było w sumie 145. Niekiedy trwały po kilkanaście godzin, wiemy to, bo niektóre ich protokoły zawierają szczegółowe godziny rozpoczęcia i zakończenia przesłuchania. Ich rezultatem jest jednak często tylko kilkunastozdaniowe, mieszczące się na 1-2 kartach podsumowanie. Czym więc były wypełnione te godziny, skoro ich opis zajmuje de facto tak mało miejsca?
Co się działo w śledztwie?
To, czego nie ma w materiałach z 8 lat śledztwa IPN, zachowało się jednak w pamięci kilku osób znających i pracujących z abp. Baraniakiem, których prokuratorzy nie przesłuchali. Na ich usprawiedliwienie trzeba jednak dodać to, że sam arcybiskup nigdy nie mówił o swoich przeżyciach w więzieniu. "Nie mogę, nie chcę o tym mówić" - powtarza dziś jego słowa s. Agreda, elżbietanka, która pracowała w jego sekretariacie, w okresie gdy był metropolitą poznańskim w latach 1957-1977. Z kolei s. Remigia, która jako pielęgniarka opiekowała się nim w końcowym stadium choroby, gdy oprócz nowotworu dokuczał mu także półpasiec, pamięta, gdy widząc, jak bardzo jest obolały, współczuła mu, że "Ekscelencja tak bardzo cierpi", na co abp. Baraniak odpowiedział: "Siostro, to jest nic, co było tam" i wyjaśnił, że ma na myśli więzienie z lat 50.
Swoistym świadkiem jego więziennych przeżyć stała się także Milada Tycowa, lekarka, która leczyła arcybiskupa w latach 70., w ostatniej fazie jego choroby nowotworowej. - W czasie badania przedmiotowego - mówi fachowo pani doktor - badałam też plecy arcybiskupa, całe były pokryte bliznami, takimi ośmio-, dziesięciocentymetrowymi, było ich kilkanaście. Gdy zapytałam, "skąd Ekscelencja je ma?", usłyszałam, że to pamiątka z więzienia, a jako lekarz wiem, że musiały powstać w wyniku pobicia; to były naprawdę duże blizny - mówi pani doktor.
Inna elżbietanka, również pracująca w tym czasie w arcybiskupim pałacu, siostra Teofila, pamięta, jak abp Baraniak opowiadał, że przychodziła do jego celi mała mysz, z którą "dzielił się więziennym chlebem". Przez wiele tygodni była to jego jedyna towarzyszka, trzymano go bowiem w izolacji dłuższy czas. Nieżyjący już ks. prof. Marian Banaszak opowiadał z kolei w 1995 r. w Katolickim Radiu Poznań o spotkaniu arcybiskupa z grupą kilku polskich księży w Rzymie, gdzie, jedyny raz odnotowany przez świadków, arcybiskup opowiedział o swoim pobycie w więzieniu. Mówił wówczas o tym, jak zastosowano wobec niego tzw. ciemnicę, zamknięto go w bardzo wilgotnej celi bez okna, w której z sufitu kapała woda. Bp Baraniak pozbawiony był tam odzieży, nie dostarczano mu też wtedy jedzenia. W tej celi spędził co najmniej osiem dni. Jak opowiadał ks. Banaszak, siłę do przetrwania tej szykany dały bp. Baraniakowi odprawione wcześniej na oczach współwięźniów rekolekcje, w czasie których podjął postanowienie, że cokolwiek mu się zdarzy, on nie będzie świadczył przeciwko prymasowi. I słowa dotrzymał.
Pierwszy raz słyszę to nazwisko
Bp. Baraniakowi konsekwentnie odmawiano w więzieniu nawet niezbędnej pomocy lekarskiej, choć nic dziwnego, że po takich metodach śledczych więzień już w pierwszych tygodniach pobytu w areszcie schudł, jak to zanotowano w dokumentach UB, 15 kilogramów. Gdy wreszcie trafił do więziennego szpitala, rozpoznano u niego przewlekłe zapalenie wyrostka robaczkowego, kamicę dróg żółciowych, bezkrwawy nieżyt żołądka i zaostrzające się zapalenie dróg żółciowych. Dolegliwości te w lutym 1955 r. szczegółowo opisał jeden z ubeków, jednak w trakcie przesłuchania w 2005 r., pytany o bp. Baraniaka, stwierdził, że "pierwszy raz słyszy nazwisko tej osoby".
Tymczasem bp Baraniak w więziennym szpitalu spędził prawie dziewięć miesięcy. Nie przeszkodziło to jednak śledczym w jego przesłuchaniach. Podczas pobytu w szpitalu było ich ponad 50.
Kuriozalnie wygląda też zawarty w dokumentach IPN opis oskarżenia biskupa o "kradzież mienia państwowego" w czasie jego pobytu w więziennym szpitalu. Więzień "Baraniak, syn Franciszka" przywłaszczył sobie bowiem... poszewkę na jasiek, czyli na małą poduszkę, nie miał bowiem w czym trzymać podręcznych przyborów toaletowych. Jak sam zeznał w czasie przesłuchania, "poszewka była dziurawa, a on pytał, chodząc po szpitalnym korytarzu, do kogo należy. Ponieważ nikt się do niej nie przyznał, zacerował ją i zabrał, co wystarczyło do oskarżenia, że katolicki biskup jest złodziejem majątku narodowego". "Ukradł" jeszcze, jak udowodniono, "pilnik do otwierania ampułek i bandaż elastyczny".
Nie dał się złamać
Bez względu na wyrafinowane metody śledcze komunistom w ciągu 27 miesięcy aresztu nie udało się złamać biskupa, nie zeznał on niczego przeciwko prymasowi, co zgodną opinią historyków uchroniło Kościół w Polsce przed scenariuszem węgierskim. Na Węgrzech bowiem pokazowy proces, w którym skazano prymasa Węgier za zdradę stanu na dożywotnie więzienie dał początek ogromnym prześladowaniom całego tamtejszego Kościoła, a zeznawał przeciwko niemu jeden z najbliższych jego współpracowników.
Prymas Wyszyński na pogrzebie abp. Baraniaka stwierdził zresztą jednoznacznie, iż domyślał się, że swój względny spokój w więzieniu zawdzięcza jemu [czyli bp. Baraniakowi - przyp. JH], bo on wziął na siebie "ciężar całej odpowiedzialności prymasa Polski".
Umorzenie postępowania przeciwko osobom, które prześladowały abp. Baraniaka, jest krzywdzące, bo wszyscy, którzy znali go bliżej lub z nim pracowali, w swoich wspomnieniach i relacjach podkreślają, jak bardzo po więzieniu miał zrujnowane zdrowie. IPN jest instytucją wiarygodną, tak więc jego wyrok na lata może, nawet wbrew intencjom, utrwalić jedynie nieprawdziwy obraz kapłana, który nie zasłużył się niczym szczególnym i specjalnie szykanowany nie był. A tak przecież nie jest.
Nie wolno tego wyroku zostawić bez komentarza, bo gdy odejdą do wieczności ostatni świadkowie, stanie się on głównym źródłem informacji o tym, że "nic się biskupowi Baraniakowi nie stało". A tak nie jest
Jolanta Hajdasz, zastępca redaktora naczelnego