Pod koniec listopada 2006 r. nad lotniskiem Shoreham w okolicach Brighton przeleciała formacja 8 Niezidentyfikowanych Obiektów Latających, które świeciły jasnopomarańczowym światłem. Zjawisko zaobserwowały tysiące osób, pasażerów obecnych w porcie lotniczym oraz mieszkańców i gości znanego brytyjskiego kurortu. James Gordon Johnson, mieszkaniec Brighton, właśnie wychodził z bratem z restauracji w Shoreham, gdy obaj dostrzegli na niebie niezwykłe zjawisko. - Zobaczyliśmy dużo pomarańczowych świateł na niebie - relacjonował brytyjskim mediom James G. Johnson. - Światła były bardzo jasne. Przez dłuższą chwilą wisiały nieruchomo na niebie, nie wznosiły się ani nie opadały. Potem pojawiło się jeszcze jedno takie światło i wszystkie nagle zniknęły. To nie mogły być samoloty, nie było słychać żadnego dźwięku. Rzecznik lotniska Shoreham oświadczył, że kontrolerzy ruchu lotniczego zostali poinformowani, że ktoś zaobserwował przelot formacji UFO, jednak nikt z obsługi nie widział tajemniczych świateł. Również przyrządy nie zarejestrowały niczego niezwykłego. Także rzecznik policji stwierdził, że funkcjonariusze nie zignorowali licznych meldunków o zaobserwowaniu Niezidentyfikowanych Obiektów Latających i przeprowadzili w tej sprawie śledztwo. Ustalono jednak, że nie doszło do jakiegoś niezwykłego wydarzenia. Policja, w oparciu o opinię zasięgniętą w obserwatorium astronomicznym w Herstmonceux przyjęła, że tajemnicze światła mogły być deszczem meteorytów, Leonidami, które widywane są późną jesienią na nocnym niebie. Świadkowie zdarzenia mają na ten temat inne zdanie. - To, co widzieliśmy, nie zachowywało się jak meteoryty - zapewniał James G. Johnson. - Światła były duże, jasne. Mam wrażenie, że znajdowały się na wysokości 1000, 1200 metrów. W ufologii to typowy przypadek. I, jak to zwykle z UFO bywa, zagadka przelotu tajemniczej formacji nad Shoreham pozostaje nierozwiązana. Sceptycy twierdzą, że świadkowie widzieli zwyczajne zjawiska - upadek meteorytu albo testy wojskowych samolotów. Niezidentyfikowane Obiekty Latające są jednak fenomenem opisywanym już w odległej przeszłości. UFO widywano setki lat przed tym, jak pierwszy samolot i balon wzniosły się ku niebu. W dawnej Europie odnotowano wiele obserwacji Niezidentyfikowanych Obiektów Latających. Dokumentują to zarówno kronikarskie zapiski, jak też ryciny i freski przedstawiające jakieś latające obiekty. Dotyczy to choćby przypadku z 1566 r. Wtedy w szwajcarskiej Bazylei, w lipcu i sierpniu, wielokrotnie widziano przelatujące po niebie świetliste i czarne kule nieznanego pochodzenia. Opis kolejnej manifestacji UFO, do której doszło 10 kwietnia 1665 r. w Szwecji, w okolicach Stralsundu, zawarł w jednej ze swych ksiąg Erasmus Francisci, znany uczony tamtej epoki. "Po krótkiej chwili z samego nieba przed oczami ich pojawił się kształt jakowyś płaski a okrągły, jakby talerz albo kapelusz męski przypominający, barwy takiej, jakby Księżyc był zaciemniony, i prościuteńko nad wieżą kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja się zawiesił i do samego wieczora tamże pozostał" - pisał Francisci. "Kiedy już przepełnieni lękiem i obawą dziwowiska tego zdumiewającego dłużej oglądać nie mogli ani końca jego doczekać, tedy udali się do swoich domostw i przez dni następne, już to w nogach i rękach, już to w głowie i innych członkach drżenie wielkie i ciężkość odczuwali, o czym wielu mężów domysły różne czyniło". UFO widywano też w Ameryce. W marcu 1639 r. nad Bostonem pojawiło się wielkie światło. Przeniosło się ponad rzekę Charles, w stronę Charlestown i krążyło po niebie przez 3 godziny. Świadkowie zeznali, że gdy obniżyło lot, tajemnicze światło przybrało kształt kwadratu lub prostokąta o wymiarach około 3 na 3 metry. Tajemnicze światło pojawiło się w tej okolicy ponownie 18 stycznia 1644 r. Tym razem była to kula o pozornej wielkości Księżyca. Do tego obiektu dołączył drugi o podobnym kształcie i rozmiarach. Według świadków, obydwa świetliste obiekty wydawały się gonić po niebie kołując nad wyspą Noddle w bostońskim porcie. Kilkanaście lat później, w listopadzie 1661 r., UFO widział belgijski jezuita Albert d'Orville. Trafił on wówczas do Tybetu, w okolice Lhasy, świętego miasta lamów. "Moją uwagę zwróciło coś, co poruszało się wysoko na niebie" - pisał d'Orville w swym dzienniku. "Najpierw myślałem, ze to jakiś nieznany mi gatunek żyjący w tym kraju, póki to coś nie zbliżyło się, przyjmując kształt podwójnego chińskiego kapelusza, a lecąc obracało się łagodnie, jakby niesione niewidzialnym skrzydłem wiatru. (...). To coś przeleciało nad miastem i - zupełnie jakby chciało, by je podziwiać - otoczyło się mgiełką i zniknęło. (...) zauważyłem w pobliżu lamę, którego zapytałem, czy on też to widział. Lama przytaknął ruchem głowy i rzekł do mnie: 'Synu, to co ujrzałeś, to nie czary. Od stuleci istoty z innych światów przemierzają morza przestrzeni, to one przyniosły oświecenie pierwszym ludziom zamieszkującym Ziemię. (...) Zawsze przyjaźnie przyjmujemy owe istoty, które są jasnoskóre i często lądują w pobliżu naszych klasztorów, gdzie nas nauczają i odkrywają przed nami sprawy zatracone w stuleciach kataklizmów, które zmieniły oblicze Ziemi'". Podobne relacje, co belgijski jezuita, od stuleci zapisywali uczeni i kronikarze. To wyzwanie zarówno dla badaczy UFO, jak też negujących ten fenomen sceptyków. Tadeusz Oszubski