Sondaże prawdę mówią. Tylko które?
Co badanie, to inny zwycięzca nadchodzących wyborów. W poniedziałkowym badaniu wygrywa Platforma. We wtorek liderem jest już PiS, który w dodatku ma taką przewagę, że może samodzielnie utworzyć rząd. Zaś w środę obie partię idą łeb w łeb. I jak tu człowieku nie zgłupieć z tymi sondażami? - przyznaje "Super Express".
Można dojść do przekonania, że to albo jedno wielkie oszustwo, albo ludzie tak często zmieniają zdanie. A jak jest naprawdę? Przedwyborcze badania popularności są stałym elementem kampanii wyborczej. Kreują zwycięzców i przegranych, wpływają na zachowania wyborców. Dlaczego ich wyniki są tak różne? Przecież każdy z ośrodków badawczych zarzeka się, że błąd statystyczny jego sondażu nie przekracza 3 proc.
- Każdy z ośrodków używa innej metody. Pytania są co prawda proste, jednak odpowiedzi ludzi zależą od tego, czy poda im się samą nazwę partii, czy też doda nazwisko przywódcy. Często odpowiedź zależy też od kolejności, w jakiej ankieter wymieni nazwę ugrupowania - tłumaczy prof. Jacek Raciborski, socjolog. Wiele zależy również od sposobu przeprowadzenia sondażu. - Klasyczne badanie w terenie daje zwykle inne rezultaty niż sondaż telefoniczny. Ankieterzy dzwonią na telefony stacjonarne, tymczasem dzisiaj dominują komórki - dodaje prof. Raciborski.
Wpływ na różne wyniki sondaży ma także termin ich realizacji. I tak np. po debacie Kaczyński - Kwaśniewski wzrosły notowania PiS. Niewykluczone, że po telewizyjnym starciu Tuska z byłym prezydentem zyska PO - pisze gazeta.
Eksperci podkreślają, że ośrodki badawcze często sztucznie "doważają próbę". - Dochodzą do wniosku, że wśród respondentów jest zbyt mało rolników. W związku z tym wyrównują proporcje, co w efekcie zwiększa notowania cieszącego się dużym poparciem na wsi PSL - mówi "SE" prof. Raciborski.
Pawlak i spółka są zwykle w sondażach niedoszacowani. Dlaczego? - Ankieterzy rzadko wypuszczają się na prowincję. A i telefonów jest na wsi mniej niż w mieście - wyjaśnia prof. Jacek Wódz, socjolog. Jego zdaniem, na różnice między sondażami wpływa też zmienność nastrojów wyborczych Polaków. - Nie jesteśmy w stanie w sposób trwały określić naszych preferencji wyborczych. Bardzo często zapytani, na jaką partię będziemy głosować, wskazujemy na ugrupowanie, które pierwsze przychodzi nam do głowy. Ale za trzy dni naszym faworytem będzie ktoś zupełnie inny - zaznacza prof. Wódz.
Sondaże bywają przekleństwem wielu partii. W 2005 roku niemal 60 proc. ankietowanych przez PBS Polaków przyznało, że chciało głosować na PO, bo partia Donalda Tuska prowadziła w sondażach. - Zadziałał tzw. efekt większości. Ludzie lubią popierać zwycięzców" - wyjaśnia prof. Raciborski. Jednak ostatecznie przedwczesne odtrąbienie sukcesu zgubiło Tuska i spółkę. "Spora część sympatyków uznała, że skoro ich partia i tak wygra w wyborach, to oni mogą pozostać w domu - przypomina prof. Wódz.
Przedwyborcze sondaże to często gwóźdź do trumny małych partii. - Wiele osób mówi wprost: chętnie bym na nich zagłosował, ale po co, skoro i tak do Sejmu nie wejdą - konkluduje w "Super Expressie" prof. Wódz.
INTERIA.PL/PAP